Kalina była singielką. Początkowo sądziłam, że nie układa się jej w miłości, ale opowiedziała mi o Andrzeju, Damianie oraz Darku. Jednak ona nie chciała wiązać się na stałe.
Kiedy spytałam, czy rzeczywiście żaden z mężczyzn nie przypadł jej do gustu, bąknęła: „Oni się nie nadają”.
– Do czego? – zainteresowałam się. Na to dziewczyna odparła, iż nie ma na myśli afektów.
– Skończyłam 37 lat – oznajmiła. – Ostatni moment na dziecko. Faceci przychodzą i odchodzą. Natomiast dziecko to coś stałego. Zresztą... żaden z nich nie byłby odpowiedni. Andrzej jest cholerykiem. Wolałabym, żeby potomek nie odziedziczył takiej cechy charakteru. W rodzinie Damiana występuje genetyczna choroba. A Darek... Cóż. Wyłysiał po dwudziestce. Nie zamierzam narażać malca na kłopoty z włosami. Niech się pani nie śmieje.
Zastanowiła się: – Szukam idealnego ojca. Czy znajdę go przez internet? Są portale, na których ogłaszają się ewentualni „dawcy“. To prosta, handlowa wymiana. Taki układ najbardziej mi odpowiada. Jestem raczej tradycjonalistką. Nie należy więc dziwić się mojemu sceptycyzmowi. Ale wróżba wykazała, że Kalina swojego kandydata odnajdzie drogą elektroniczną. Ponadto dowiedziałam się z kart, że jej partnerem będzie wartościowy mężczyzna, ona zaś urodzi zdrowe i mądre dziecko.
Odeszła zadowolona. Później nastąpił okres sprawdzania tarotem potencjalnych tatusiów. "Złapałam kontakt z niejakim Piotrem – donosiła. – Podoba mi się, ale chce 5 tysięcy wynagrodzenia za usługę". Albo: "Wczoraj cały dzień mejlowałam z Nikodemem. Wydaje się w porządku. Po studiach, wszystkie badania OK. Może pani sprawdzić, czy to ten?".
Wreszcie trafiła: "Bardzo rozsądny i sympatyczny gość. Bartek. Szatyn, zielone oczy. Właśnie obronił doktorat. W wolnych chwilach gra na saksofonie. Nie ukrywam, że przypadł mi do gustu". Dla pewności zapytałam karty o intencje chłopaka, jego prawdomówność, wady i zalety. W każdym przypadku otrzymałam pozytywną odpowiedź.
Młodzi spisali kontrakt. Para miała spotykać się do wiadomego skutku, a następnie rozstać bez żadnych pretensji. Kalina zadeklarowała, że nigdy nie będzie domagać się od Bartka alimentów, a także zobowiązuje się samodzielnie wychować dziecko.
Gdy wszystko zostało uzgodnione, „wspólnicy“ przeszli do przyjemniejszej części zadania. Najczęściej widywali się u Kaliny. Bartek gotował znakomite kolacje, gadali, śmiali się. Było tak fajnie, że kiedy na teście ciążowym pojawiły się upragnione kreseczki, oboje postanowili, że nie ma sensu zrywać znajomości. Dziecko dzieckiem, lecz mogą przecież nadal pozostać przyjaciółmi.
Czas płynął. Niestety, Kalinę dręczyły mdłości, puchły nogi. Straciła dobry humor. O swój stan zaczęła obwiniać Bartka.
– Czy to jest sprawiedliwe – warknęła któregoś razu – żeby on sobie biegał zadowolony, kiedy ja męczę się we dnie i w nocy?
Rozłożyłam ręce: – Sama pani tak zadecydowała...
– Poza tym dotarło do mnie, że nie ma już odwrotu – mówiła dalej. – Będę matką aż po kres życia. Nikt nie zdejmie ze mnie odpowiedzialności. A jak mi się coś stanie i nie będę zdolna do pracy? Kto wtedy zajmie się dzieckiem? Kto je wyżywi? Wykształci?
– Ma pani rodzinę – zauważyłam.
Prychnęła w odpowiedzi, a ja pomyślałam o jej egoistycznej siostrze, o której mi wspominała. Chyba nie mogłaby na nią liczyć. Jednak powinna rozważyć to znacznie wcześniej.
– Lecz wasz kontrakt... – zaczęłam niepewnie.
– Właśnie. Kontrakt – podchwyciła. Nagle błysnęły jej oczy i dziwnie szybko się pożegnała.
Zobaczyłam ją po dwóch latach jako mamę tłuściutkiej córeczki. Na pytanie, co porabia, odparła, że nieźle się jej powodzi. Bartek płaci wysokie alimenty.
– Świetny facet – powiedziałam z uznaniem. – Mógł się trzymać ustaleń, a tu proszę, poczuł się, pomaga pani...
– A gdzie tam – oświadczyła. – W dzisiejszych czasach kobieta musi sama o siebie zadbać. Dlatego wykradłam mu ten papier, zniszczyłam go i wniosłam pozew do sądu. Badania DNA przeważyły sprawę. Bredzenia o kontrakcie nikt nawet nie chciał słuchać.
Maria Bigoszewska