Śmierć bliskiej osoby zawsze zostawia w sercu ranę. A my musimy nauczyć się z nią żyć.
Już od dawna nie stawiam sobie tarota. Mówię o poważnym, całościowym układzie, nie zaś pytaniach w rodzaju: czy Asia jest wobec mnie uczciwa? Nie kładłam kart także nikomu z rodziny. Jakoś nie potrzebowali. Nasze sprawy toczyły się więc swoim trybem, uładzonym, przewidywalnym. Dlatego nagła śmierć syna podwójnie mną wstrząsnęła. Męczyło to, że jej nie zapobiegłam...
Chyba niesłusznie. Bo kilka tygodni później spotkałam się z koleżanką, doświadczoną astrolożką. Poprosiłam, aby zerknęła w horoskop. Ku mojemu zdziwieniu w heksagramie nie było widać zagrożeń. Kiedy jej opowiedziałam, co się stało, doznała szoku. Szepnęła: – To nie powinno mieć miejsca.
Jednak się wydarzyło. Ciężko jest podźwignąć się po stracie. Przetrwałam dzięki wielomiesięcznej kuracji antydepresantami. Ale najskuteczniejsza okazała się psychoterapia.
Dlaczego nie zawsze pomagają człowiekowi rodzina, przyjaciele? Cóż, znajomi często wycofują się ze strachu, że osierocona osoba rzuci się na nich z okropnymi opowieściami o ostatnich chwilach zmarłego albo dogłębnym opisem swoich cierpień. Chcą siebie chronić. A bliscy? Miałam wsparcie. Ale po takim ciosie każdy w gruncie rzeczy jest sam. Musi uleczyć własne rany. Zdarza się też, że w ekstremalnych sytuacjach ludzie nie umieją ze sobą rozmawiać.
Kilka lat temu przyszła do mnie na karty pani, która przed dekadą utraciła córkę, maturzystkę. Wyznała, że od powrotu z pogrzebu oboje z mężem nie byli w stanie zamienić słowa o dziecku. Wtedy zdawało mi się to dziwne. Teraz wiem, że rozpacz ma wiele twarzy. Objawia się destrukcją, samooskarżeniami lub niemożnością wybaczenia małżonkowi, że czegoś nie dopełnił, coś przeoczył, zaniedbał... Zatem wydaje się, że lepiej tego bólu nie tykać, lepiej zmagać się z nim na osobności. Doskwierają nawet drobne wspomnienia.
Oto przykład. Mama innej klientki była bardzo poważnie chora na cukrzycę. Nie bacząc na złą kondycję fizyczną, poprosiła córkę o cukierka. Moja klientka wiedziała, że matce nie wolno jeść słodyczy i twardo odmówiła. Zignorowała życzenie, nie ugięła się przed łzami. Po paru dniach matka zmarła. – I czemu wtedy nie dałam jej tego cukierka? – płakała u mnie na tarocie.
Każde pocieszenie brzmiałoby banalnie. Poradziłam zatem, żeby wszelkie odczucia przelewała na papier. Bez zahamowań, bez wewnętrznej cenzury. Pisanie działa oczyszczająco. Uwalnia zablokowane emocje. Na podstawie podobnych notatek rodzą się czasem książki.
Niegdyś wpadły mi w ręce wspomnienia owdowiałej amerykańskiej autorki. Jej udręka trwała do momentu, kiedy przyśnił jej się wyrazisty sen. Ukazał się w nim zmarły mąż i zaręczył,
że jest spokojny i szczęśliwy. Mnie nie było to dane. Po śmierci Marcina wizualizowałam białe światło i w medytacji prowadziłam syna w jego kierunku. Tyle – oprócz modlitwy
– umiem zrobić dla czyjejś duszy.
Lecz póki bliski żyje, można mu towarzyszyć. Omawiałam to z pewnym mężczyzną. Zapytał, jak pomóc beznadziejnie choremu ojcu? Stary pan niejednokrotnie usiłował rozpocząć dialog „o odejściu”, zaś on, spanikowany tematem, dziarskim tonem dowodził, że tata będzie żył jeszcze sto lat. U mnie kompletnie się rozsypał. – Jak przez to przejść? – szlochał bezradnie...
Zaproponowałam, aby nie uciekał przed trudnym zagadnieniem i po prostu ojca wysłuchał. Niekiedy wcale nie musi się odpowiadać. Wystarczy potrzymać leżącego za rękę... W dwa miesiące później mężczyzna zatelefonował. Usłyszałam, że czuwał przy ojcu do ostatka. Paradoksalnie – schyłek życia rodzica okazał się najlepszym okresem w ich wzajemnych stosunkach.
PS. Zdaję sobie sprawę, że nie każdego stać na indywidualne sesje psychoterapeutyczne. Pozostaje również kwestia dostępności usług. Swoją terapeutkę znalazłam, odszukując w internecie link grupy dla osób, które straciły bliskich. Działa też bezpłatny telefon nr 116 123. Dzwońcie. Kontakt z kimś obiektywnym, profesjonalnie przygotowanym do niesienia pomocy jest naprawdę bezcenny.
Maria Bigoszewska
Śmierć bliskiej osoby zawsze zostawia w sercu ranę