Każdy odmieniec mógł być uznany za nieumarłego, czyli wampira. W mrokach średniowiecza wystarczyło być nieco zbyt bladym, cierpieć na nieznaną chorobę, a nawet… mieć lekki garb. Niemal półmetrowy gwóźdź przechodzi przez czoło i wychodzi przez potylicę. Taką czaszkę odkryto w 1870 r., w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego. Prawdopodobnie pochodzi ze Średniowiecza, ale istnieje możliwość, że przerażający obrzęd odbył się po XVII wieku. Czy dokonano tego za życia ofiary, czy już po jej śmierci, aby na pewno nie opuściła mogiły? Tego nie wiedzą nawet archeolodzy, którzy wykopali szczątki domniemanego wampira. Przebitą gwoździem czaszkę można obejrzeć w Państwowym Muzeum Archeologicznym w Warszawie. Pochodzi ze zbiorów Zakładu Antropologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Czy to twardy dowód zabiegu antywampirycznego? Tego naukowcy nie są pewni. Równie dobrze mógł to być gwóźdź egzekucyjny – tak karano między innymi skazanych za gwałt. Głowy wyjątkowo odrażających przestępców przybijano, zgodnie z wyrokami ówczesnych sądów, w miejscu publicznym, ku przestrodze. Mrożące krew w żyłach magiczne zabiegi wycelowane były w stworzenia określane wspólnym mianem krwiopijców. Czasem na szyi truposzy umieszczano sierpy, wówczas przy próbie powstania z grobu wampir musiałby sam ściąć sobie głowę. Często robiono to za niego. A głowę umieszczano w stopach, tak żeby znajdowała się poza zasięgiem rąk zmarłego.
Składano ciało do grobu odwrócone, by w razie przebudzenia nieboszczyk gryzł ziemię. W czaszkę wbijano 40-centymetrowy gwóźdź. Tak kilkaset lat temu grzebano krwiopijców. A co dziś można zrobić z wampirem?