Mały Baran daje rodzicom w kość, jeszcze zanim się urodzi. ADHD to jego drugie imię. Po nocach kopie i miota się wściekle, a za dnia kombinuje, jakby tu wydostać się na świat kilka miesięcy przed terminem.
Zaraz po urodzeniu baraniątko wierzga tak, że omal nie przestawia nosa trzymającej go położnej. Potem zaczyna się wydzierać i rozpętuje pandemonium – pękają probówki, tynk leci ze ścian, pielęgniarki mdleją, a w innym skrzydle szpitala ludzie od lat pogrążeni w śpiączce stają na baczność i zatykają uszy. Zwolenników tezy, według której „jak się zmęczy, to się uspokoi”, czeka przykra niespodzianka – Baran będzie się darł calusieńkie dzieciństwo, robiąc sobie co najwyżej nieliczne przerwy na jedzenie i sen.
Należy jednak odróżnić darcie się (mające na celu sterroryzowanie otoczenia) od płaczu, którego Baran nie toleruje i nie stosuje. Nigdy. Dzień, w którym nauczy się samodzielnie poruszać, to dla jego nieszczęsnych rodziców dzień żałoby. Teraz nie będą już mieli ani sekundy spokoju. Najlepiej od razu schować do piwnicy wszelkie cenne przedmioty, książki i szkło wynieść do sąsiadów, a noże zakopać w ogródku. I to bardzo głęboko. Baraniątko niszczy wszystko, czego się dotknie, a na dodatek nie zna żadnych świętości – potrafi ogolić ukochanego pieska rodziców na łyso albo zrzucić z dachu kolekcję kryształów prababci. Właściwie chętnie zrzuciłby i samą prababcię, nie robi tego tylko dlatego, że nie ma siły wnieść jej po schodach.
Strofowanie go nie ma sensu. To on tu jest od strofowania. Już jako trzylatek potrafi miotnąć talerzem o ścianę, bo „zupa była za słona”. Terroryzuje rodziców, krzyczy na nich i wykłóca się o drobiazgi. Niszczy po 365 par spodni i koszulek rocznie. Jedynym sposobem opanowania takiego dziecka jest zamęczanie go sportem. Sześć godzin judo dziennie to minimalna dawka terapeutyczna.
Dorastający Baran realizuje się głównie w rywalizacji z całym światem. Liceum kończy jako mistrz judo, żigolak albo przywódca grupy kiboli i prowodyr meczowych burd. Jego ulubione hobby to podjudzanie. Prowokuje awantury, przez które to inni mają kłopoty, na imprezach robi gościom zabójcze drinki, sadza ich koło kominka i nie posiada się z radości, kiedy zaczynają bełkotać i przewracać się o własne nogi.
Jego ukochana fraza brzmi: „No, co ty? Ze mną się nie napijesz?”. Rzuca mięsem tak, że uszy więdną, raz po raz popełnia gafę stulecia i opowiada dowcipy tak świńskie, że słysząc je, Markiz de Sade spłoniłby się jak pensjonarka. Na dodatek nie potrafi mówić szeptem. Z tych właśnie powodów nie może się bez niego odbyć żadne przyjęcie ani popijawa. Wszyscy wiedzą, że jak zaproszą Barana, to nie obędzie się bez śpiewów, tańczenia na stołach, przygodnego seksu, a może i bijatyki. Bóg jeden wie, jakim cudem ten nieokrzesany cham/agresywna egoistka mają takie branie u płci przeciwnej!
Przyjaciele Barana mają z nim ciężki żywot. Dobra, może i jest lojalny, może gotów osłonić ich własną piersią i pożyczyć każdą sumę pieniędzy, ale ile można znosić jego komenderowanie i morderczą prawdomówność? No a te humory? Jednego dnia miesza cię z błotem, wyzywa od najgorszych i opluwa (bo na przykład spóźniłeś się kwadrans na spotkanie), a drugiego tuli i klepie po plecach cały zdziwiony, że patrzysz na niego spode łba.
Jeśli chodzi o życie zawodowe, to Barana interesuje tylko jedno stanowisko – szefa. Dopóki go nie osiągnie, wierzga i rozpycha się łokciami. Właściwie i tak zawsze czuje się szefem – bez ceregieli opieprza swoich przełożonych, dyryguje kolegami, a na zebraniach wspólnoty mieszkaniowej zdejmuje but i wali nim w stół, póki przerażony zarząd nie udzieli mu głosu.
Niepoprawny pracoholik, nie dość, że haruje po 20 godzin dziennie, to jeszcze nigdy nie bierze zwolnień. Choroba to według niego „stan umysłu”, który znika, gdy się go ignoruje. Chorzy i starzy drażnią go, więc leczy ich pokrzykiwaniem i bezlitosną musztrą. W wolnym czasie przegrywa miliony w ruletkę (na szczęście ma rękę do interesów, więc gotówki mu nie zabraknie), sieje popłoch na stoku narciarskim albo godzinami grzebie przy samochodzie. Trudno o bardziej nachalnych podrywaczy niż Barany obydwu płci. Te patentowane świntuchy upatrują sobie ofiarę i oblegają ją jak krzyżowcy Jerozolimę. To nie jest uwodzenie, tylko napaść! Pani Baran atakuje wydekoltowanym biustem, ściska w żelaznym uścisku, zaciąga nieszczęśnika do sypialni na pierwszej randce, ale już po trzeciej zapomina, jak miał na imię.
Pan Baran, prócz morderczych komplementów typu „co za słodka dupeńka!”, wspomaga się portfelem. Zasypuje kwiatami i biżuterią, obwozi po mieście swoją wypasioną bryką (każdy Baran to patologiczny gadżeciarz). Gdy ofiara ulegnie, przestaje się nią interesować. W kobietach najbardziej interesuje go biust. To, że posiadają osobowość, uważa za wrogą propagandę. Nikt nie maszeruje do ołtarza tyle razy, co Barany. Szybko się nudzą, a kłamać nie lubią (i nie potrafią), więc zamiast kochanków fundują sobie kolejnych mężów.
Mają całe zastępy dzieci, które traktują jak armię rekrutów. Szlag je trafia, kiedy któreś beczy albo marudzi. Zamiast czytać bajki, ćwiczą z nimi pompki i podjudzają przeciw teściom. Na wywiadówkach obsobaczają nauczycieli i mieszają z błotem polskie szkolnictwo. Nie uznają czegoś takiego, jak emerytura. Twierdzą, że emerytura jest dla cieniasów. Schodzą prawie zawsze na zawał, apopleksję albo zadławienie jedzonym w biegu hamburgerem. W pracy interesuje go tylko jedno stanowisko. Szefa.
Weronika Kowalkowska