Meksykanie są katolikami, słuchają księży, ale kiedy ci nie patrzą, składają u stóp ołtarza świeżo zabite kurczaki, miseczki z krwią, kolby kukurydzy i palą kadzidła z kopalem – magiczną żywicą ze świętych drzew.
Chociaż chrześcijaństwo w Meksyku ma już niemal półtysiącletnią historię, Indianie tak do końca nie zapomnieli tam o bogach, których czcili przed pojawieniem się europejskich misjonarzy. Widać to zwłaszcza w miasteczkach i wioskach na dalekiej prowincji. Tam nawet w katolickich kościołach odbywają się obrzędy, które w ogóle nie przypominają znanych nam nabożeństw.
Czary w kościele
W kościółku w wiosce Chamula, w samym sercu dawnej krainy Majów, nie ma ławek. Wierni siedzą lub klęczą na podłodze pokrytej igliwiem. Wnętrze wypełniają chmury dymu, z okopconych ścian spoglądają figury świętych – niby tych samych, co u nas, a jednak innych: mają ciemne twarze, noszą indiańskie tuniki. Cudzoziemcy mogą wejść w czasie obrzędu do świątyni, lecz najpierw muszą głęboko schować aparaty fotograficzne.
– Jeśli spróbujesz robić zdjęcia, zabiorą ci sprzęt i wygonią z wioski – ostrzegał mnie Arturo, miejscowy przewodnik. Miny stojących przed kościołem mężczyzn nie pozostawiały wątpliwości, że trzeba te przestrogi traktować poważnie.
Wewnątrz odbywało się tajemnicze misterium. Jego uczestnicy kiwali się w rytm głośno wypowiadanych słów w niezrozumiałym języku. Niektórzy mieli w rękach żywe kurczaki. Wymachiwali nimi nad płonącymi świecami. Sprawiali wrażenie pogrążonych w transie. Od czasu do czasu sięgali po stojącą obok butelkę coca-coli i wypijali kilka łyków. Nagle jeden z modlących się wykonał gwałtowny ruch ręką i kurczak znieruchomiał. Klęcząca obok kobieta zrobiła to samo. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ukręcili ptakom głowy.
Gdy trochę ochłonąłem, zacząłem wypytywać, o co w tym wszystkim chodzi.
– Majowie wciąż wierzą, że każde nieszczęście, zwłaszcza choroba i kłopoty w rodzinie, są sprawką złych duchów – wyjaśniał Arturo.– O pomoc w ich przepędzeniu proszą Jezusa, ale na wszelki wypadek stosują także metody przodków. Przychodzą więc do kościoła, wypowiadają zaklęcia i żądają, by demon przeniósł się z ich ciała w kurczaka, najlepiej młodego koguta. Kiedy czują, że to następuje, błyskawicznie zabijają ptaka i siła nieczysta zostaje pokonana.
Same słowa to jednak za mało, by skłonić ducha do wyjścia z człowieka. W przeszłości szamani podawali uczestnikom obrzędu specjalną miksturę, która wywoływała wymioty. Dziś nie trzeba się już tak męczyć, gdyż podobny efekt – tak przynajmniej zapewniał mój przewodnik – daje kilkakrotne czknięcie po wypiciu coca-coli.
Pielgrzymki po halucynacje
Magiczne obrzędy odbywają się nie tylko w kościele. Tym pozakościelnym nie może się jednak przyglądać nikt postronny, a pytani o nie tubylcy udzielają wymijających odpowiedzi: – Nocami na wzgórzach widać czasem ogniska, ale nie wiadomo, co się tam dzieje – Arturo rozłożył bezradnie ręce i szybko zmienił temat rozmowy. Trochę jednak wiadomo. Raz w roku z niektórych wiosek wyruszają pielgrzymki.
Kilka dni przed wymarszem ich uczestnicy rozpoczynają post, powstrzymują się od seksu, wyznają grzechy. Zachowują się więc jak wzorcowi katolicy, tyle że nie udają się do religijnych sanktuariów, lecz… na pustynię, by szukać „boskiego” kaktusa – peyotlu. Peyotl wywołuje halucynacje. Indianie są przekonani, że dzięki nim nawiązują kontakt ze światem nadprzyrodzonym.
Komunia z kaktusa
Gdy pielgrzymi wyruszają w drogę, pozostali domownicy rozpalają ogień i podtrzymują go aż do ich powrotu. Starają się w ten sposób pomóc duchowo uczestnikom niebezpiecznej wyprawy. Wystarczy bowiem drobny błąd – zjedzenie innej, choć wyglądającej identycznie odmiany kaktusa czy niewielkie przedawkowanie – by już nigdy nie powrócili. Mogą się śmiertelnie zatruć, postradać zmysły albo – pod wpływem przerażających wizji – popełnić samobójstwo.
Po dotarciu do celu poszukiwacze peyotlu układają kamienny krąg i rozniecają w nim ognisko, które płonie do zakończenia zbiorów. To kolejne magiczne zabezpieczenie. Następnie przywódca grupy wypuszcza z łuku strzałę i wszyscy podążają do miejsca, gdzie spadła. Ścinają rosnący tam kaktus, dzielą go na kilka części i spożywają jak komunię, przed włożeniem do ust przykładając do serca, czoła i oczu.
Wieczorami zbierają się przy ognisku i, odurzeni peyotlem, nawiązują w transie kontakt z duchami, bogami, świętymi. Tańcem i śpiewem dziękują im w imieniu całej wioski za zesłane łaski, po czym proszą o dalszą opiekę, obfite plony, zdrowie. Obrzędy trwają trzy doby. Ci, którzy brali w nich udział, po powrocie są witani jak bohaterowie. Rozpoczyna się wtedy wielkie świętowanie, w którym uczestniczą wszyscy mieszkańcy wioski.
Nowi święci w starych szatach
Misjonarze zwalczali dawne wierzenia, ale Indianie rozumieli ich nauki na swój sposób. Kiedyś czcili wielu bogów, po ochrzczeniu przyjęli wiarę w jedynego, wszechmocnego Boga i musieli wyrzec się innych. W skrytości ducha nadal jednak czuli przed nimi respekt i szukali sposobu, by ich udobruchać. Szukali i znaleźli… Księża zakazali kultu boga deszczu Tlaloka, ale zalecali modlitwy o dobre zbiory do świętego Jana.
Nie pozwalali na składanie ofiar strzegącemu przed chorobami Itzamnie, lecz nie mieli nic przeciwko proszeniu o zdrowie świętego Błażeja, Apolonii czy Wita. Wystarczyło więc ubrać stojące w kościołach figury w indiańskie szaty, by różnice między starymi bogami a nowymi świętymi zanikły. W wielu kościołach widziałem ludzi, którzy traktowali posągi świętych inaczej niż my.
Nie tylko modlili się przed nimi, ale głośno z nimi rozmawiali, opowiadali o swoich problemach, czasem coś im szeptali do ucha, obejmowali, nawet przyjacielsko poklepywali. Podczas świąt obnosi się je w procesjach, które przypominają karnawałowy korowód. Na placu przed kościołem gra muzyka, wierni śpiewają i tańczą. Nikt nie wymienia imion dawnych bogów, ale atmosfera jest tak niezwykła, że niemal wyczuwa się ich obecność.
Klątwa zapomnianych bogów
– Misjonarze kazali burzyć pogańskie świątynie, a na ich miejscu budowali nowe, już chrześcijańskie – tłumaczył mi Miguel Castelano, dziennikarz z Mexico City. – Może więc dawni bogowie wciąż się tam pojawiają?
Żadnych wątpliwości co do tego nie miały indiańskie zielarki sprzedające w pobliżu stołecznej katedry magiczne specyfiki na wszelkie dolegliwości ciała i duszy. Potężną świątynię wzniesiono na sypkim gruncie podmywanym przez wody podziemne i budowla zapada się co roku o 2,5 milimetra. W każdej chwili grozi jej zawalenie.
– To skutek klątwy, którą rzucili kapłani boga Quetzacoatla, gdy chrześcijanie zburzyli ich świątynię – przekonywały handlarki.
I chociaż nie bardzo im uwierzyłem, na wszelki wypadek kupiłem torebkę magicznych ziół, aby nie dopadły mnie w Meksyku żądne klątwy i złe duchy.
Tekst i zdjęcia: Kazimierz Pytko
Święta na indiańską modłę
Wielkanoc
W Niedzielę Palmową na ulicach meksykańskich miast sprzedawane są tysiące kolorowych figurek z papier mâché. Przedstawiają Judasza i diabły, ale wiele z nich bardziej niż zdradzieckiego apostoła i mieszkańców piekła przypomina stare indiańskie bożki i demony.
W Wielką Sobotę wszystkie te kukły są uroczyście palone. Po północy wyruszają procesje ze świecami. W Wielką Niedzielę – jak za dawnych czasów – oddaje się Bogu cześć tańcem, śpiewem i pokazami sztucznych ogni.
Dzień Zmarłych
Mimo wysiłków misjonarzy, nie udało się go przekształcić w pełne zadumy święto. W Meksyku jest to dzień zabawy i obrzędów, które nawiązują do czasów, gdy Aztekowie i Majowie składali ofiary z ludzi. Na ulicach pojawiają się tłumy tancerzy przebranych za szkielety, z balkonów straszą czaszki i plastikowe kościotrupy. Na straganach można kupić chleby i słodycze w kształcie piszczeli, trumien i czaszek, które zanosi się jako ofiary na groby bliskich. Nocą cmentarze są pełne ludzi biesiadujących „wspólnie” ze zmarłymi.