Życie toczy się w zaskakujący sposób. A my sami rzadko uczymy się na błędach. Własnych i swoich rodziców...
Wszystko zaczęło się w czasach schyłkowego PRL-u, kiedy Viola związała się z wrocławskim teatrem Kalambur. Tam poznała potomka książęcej dynastii. Tadeusz, zwany przez znajomych Wigor, oprócz niewątpliwej inteligencji i kultury osobistej przejawiał ciągoty do życia biesiadnego. A matka Violi nie tolerowała obiboka bez względu na historyczną rolę jego przodków. Pech chciał, że dziewczyna o nikim innym nie chciała słyszeć.
Takie wieści przywiozła nam do Gniezna matka Violetty, pani Sylwia, szkolna przyjaciółka mojej mamy. Kobieta była samotną rodzicielką i wybitną specjalistką w swoim zawodzie. Wiele pracowała, aby zapewnić dobrobyt małej rodzinie.
– Wiem, że ona przyprowadza tego pajaca do domu podczas mojej nieobecności – zwróciła się do mamy.
– Czy możesz sobie uzmysłowić, co oni tam wyprawiają? – dramatycznie zawiesiła głos.
– Może nic złego, Sylwuniu – łagodziła mama, gdy ja z niejakim trudem usiłowałam powściągnąć swą bujną wyobraźnię.
– Nic złego? – powtórzyła zaróżowiona z gniewu pani Sylwia. – Lepiej powiedz, co robić? Chcę tylko, żeby Violka skończyła studia i napisała doktorat. Czy ty masz takie kłopoty z własną córką?
Był to okres, kiedy beznadziejnie kochałam się w żonatym facecie. Toteż mama wolała nie rozwijać tematu, tylko bez komentarza sięgnęła po karty. Prawdę mówiąc, układ nie wypadł najpomyślniej.
Los zrządził, że wkrótce i ja przeprowadziłam się do miasta nad Odrą. Zaczęłam często spotykać się z Violą, która nadal chodziła z Tadeuszem. Któregoś razu uderzyły mnie zmiany w jej wyglądzie. Była smutna i blada.
– Postaw kabałę – poprosiła w odpowiedzi na moje pełne troski pytania. – Myślę, że jestem w ciąży.
Niestety, miała rację. Długo deliberowałyśmy, jak postąpić. Wigor nie palił się do ślubu, a pani Sylwia nie miała pojęcia, że niedługo zostanie babcią.
Viola nie chciała usunąć ciąży. Płakała. Z jednej strony z powodu źle ulokowanego uczucia, z drugiej – ze strachu przed niewiadomym.
– Dobra – oznajmił wreszcie Wigor.
– Weźmiemy ślub, a potem się rozwiedziemy. Ta wypowiedź wywołała nowe kaskady łez, ale przynajmniej był to jakiś konkret.
Po kilku dniach brodaty młodzieniec pojawił się z kwiatami w mieszkaniu obu pań i poprosił Sylwię o rękę córki.
Rozpętała się awantura. Ale od krzyków „po moim trupie!” do pogodzenia się z gorzką rzeczywistością nie było daleko.
Młodzi zamieszkali w pokoju Violetty. Przyszłej babci nie imponowały koneksje zięcia. Spotkanie obu rodzin (bliscy Wigora także nie byli zachwyceni nieutytułowaną synową) wypadło chłodno. Najgorsza jednak okazała się proza życia. Viola trudno znosiła ciążę, a Tadeusz nie kwapił się do opieki nad małżonką.
Gdy urodził się Romek, Wigor szarmancko ucałował ręce obu kobiet, po czym zabrał wypakowany plecak i przeniósł się do innej. Dziecko chowały nianie, bo Violka studiowała, a babcia nie miała czasu zajmować się niemowlęciem.
Rok później dziewczyna poznała Bernarda. Teatr poszedł w odstawkę. Teraz zależało jej na obronie pracy magisterskiej i stworzeniu normalnego domu.
Bernard miał ten atut, że posiadał samodzielne mieszkanie. Po ślubie usynowił Romka, tak że małe książątko zyskało nazwisko o nader plebejskim brzmieniu. Żyli sobie we trójkę bez problemów, zgodnie i cicho, aż do czasu, kiedy Violi zrobiło się nudno...
Nawiązała przygodę z przystojnym marynarzem. Po roku trwania romansu przyszła opowiedzieć o swojej zdobyczy.
– Nie wiem, jak to się dzieje, że co poznam faceta, od razu oświadcza się na kolanach – stwierdziła, a mnie przebiegło przez myśl, jak krótka jest ludzka pamięć.
– To nie takie proste oznajmić facetowi, że go nie kochasz – trzepała dalej – i zawinąć się na Wybrzeże. Ostatecznie sporo mu zawdzięczam. Ale najważniejsze, że planujemy trwały związek i znowu stworzę Romkowi normalną, pełną rodzinę.
Kolejny telefon otrzymałam z Gdyni. Viola oczekiwała na rozwód. Bernard – jak się zwierzyła – nie okazał się dżentelmenem i rzucał jej kłody pod nogi, no ale wszystko skończyło się pomyślnie dla nowego stadła.
– Tylko wiesz – chrząknęła – nie możemy dogadać się z Romkiem. Przystał do jakichś anarchistów i wyniósł się z domu. Prosiłam, żeby wrócił do Wrocławia, lecz nie chciał słuchać. Jestem okropnie nieszczęśliwa...
Któregoś dnia zobaczyłam na płocie plakat niszowego zespołu muzycznego. Grali ostrego punk rocka. Kolorowa kartka zwróciła moją uwagę, bo solista nosił charakterystyczne nazwisko, a wyglądał jak Wigor w czasach młodości.
Cóż, często powtarzamy losy swoich rodziców...
Maria Bigoszewska