Nie widać go gołym okiem, pojawia się tylko na zdjęciach. Jedni twierdzą, że to zwykłe refleksy świetlne, inni, że to dusze lub nasz Anioł Stróż.
Dla tajemniczych plam na fotografiach na całym świecie przyjęła się nazwa „orbs” (orby). Słowo to pochodzi od łacińskiego orbes, co oznacza: kręgi, koła i kule. Profesjonalni fotograficy twierdzą, że świetliste kręgi powstają na zdjęciach, gdy w powietrzu znajdują się drobinki kurzu bądź rozpylone kropelki wody. Światło z lampy błyskowej odbija się od nich i trafia do aparatu, tworząc białe kule na zdjęciu. Takie wyjaśnienie można by przyjąć za wystarczające, gdyby nie to, że orby pojawiają się również na zdjęciach wykonywanych bez lampy błyskowej.
Przybysze z innego wymiaru
Fotografie z widocznymi na nich świetlnymi wstęgami i kręgami jako
jeden z pierwszych, jeszcze w latach 70., analizował amerykański prof.
fizyki William A. Tiller z Uniwersytetu Stanford. Sam zrobił ich wiele.
W uzyskaniu efektu spadającego białego śniegu pomagał mu bioterapeuta,
który energetyzował aparat fotograficzny bezpośrednio przed użyciem.
Profesor był bowiem przekonany, że orby są znakami z jakiegoś
niedostępnego naszym zmysłom wymiaru realności, a energetyzacja otwiera
kanał, który ułatwia manifestację tego zjawiska na kliszy
fotograficznej.
Tillerowi zawdzięczamy pierwsze opisy i analizy orbów: „Te tajemnicze pojedyncze lub zbiorowo występujące kule wypełnione są mlecznym światłem. Niektóre z nich z wielką prędkością odrywają się od ziemi i wzbijają się w górę, inne przybierają postać unoszących się swobodnie w górze wstęg. A do tego mają swoją własną, wewnętrzną strukturę. Zapewniam, że to zjawisko nie ma nic wspólnego z teorią odbicia światła” – pisał w swych rozprawach.
Każdy duch ma inny kształt
Wielu badaczy orbów jest przekonanych, że mają one charakter duchowy,
chociażby ze względu na fakt, że pojawiają się w nieprzypadkowych
miejscach i sytuacjach. Annekatrin Puhles, parapsycholożka z Instytutu
Psychologii we Freiburgu, autorka książki „Leksykon duchów”, zauważyła,
że występują głównie na cmentarzach, blisko samotnych grobów oraz w
domach, gdzie są duchy. Jej spostrzeżenia podziela angielski badacz
tego zjawiska, psycholog Matthew Smith z Uniwersytetu w Liverpoolu.
Świetliste bańki zafascynowały radiestetę Horsta Grünfeldera, który poświęcił kilka lat na analizę tego zjawiska. W efekcie stworzył autorską klasyfikację orbów. Jego zdaniem uchwycone na fotografiach białe kule są przejawem obecności Anioła Stróża, a unoszące się wysoko nad ludźmi czy drzewami długie, szerokie pasma to ślady bytności duchów powietrza czy przyrody. Z kolei wybijające się z ziemi kule przechodzące we wstęgi świadczą o pojawieniu się duszy osoby zmarłej.
Do dalej idących wniosków doszedł teolog dr Miceal Ledwith. Wraz z dr. Klausem Heinemannem obejrzał i przeanalizował ponad sto tysięcy zdjęć, na których zarejestrowały się fenomeny świetlne. – Uważamy, że orby posiadają wyraźne oznaki inteligencji i zachowują się tak, jakby chciały nawiązać z nami kontakt – przekonują teolodzy. – Jesteśmy skłonni nazywać je istotami myślącymi.
Medytacja otwiera portal dla dusz zmarłych
Niemiecki inżynier Stefan Brönnle jest jednym ze zwolenników teorii, że
orby to po prostu ludzkie dusze po śmierci. Aby to udowodnić,
przeprowadził serię eksperymentów w ruinach średniowiecznego zamku i na
cmentarzu. Regularnie tam medytował, żeby „otworzyć portal” dla dusz
zmarłych. Potem wieczorami i nocami robił w tych samych miejscach
zdjęcia aparatem cyfrowym bez użycia lampy błyskowej. I rzeczywiście –
na wielu fotografiach udało mu się zarejestrować świetliste kule.
Interesujący biały znak udało się także utrwalić Jackowi Bombolewskiemu, ezoterykowi, wróżbicie i jasnowidzowi. Było to na Zlocie Poszukiwaczy Skarbów w Mirowie na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w roku 2007.
– Nocą, przy ognisku, wspominaliśmy naszego zmarłego przyjaciela z Kalisza, Andrzeja Derendarza. Powiedziałem wtedy: Jaka szkoda, że nie ma go razem z nami. A ktoś dopowiedział, że „kto wie, może jest gdzieś obok nas i przysłuchuje się rozmowie”. Zrobiłem wtedy kilka zdjęć. Kiedy je potem przeglądałem w domu, zobaczyłem na jednym – pomiędzy naszymi dwoma kolegami – mlecznobiałą rozciągającą się wstęgę. Kiedy zdjęcie dokładnie obejrzałem na monitorze komputera, dostrzegłem, że ta dziwna wstęga u góry układa się w czaszkę z zarysem ust i oczodołów, z których wytryskują snopy światła. Kiedy pokazałem zdjęcie wszystkim, którzy byli wtedy przy ognisku, koledzy nie mieli wątpliwości, że jest to widomy znak obecności duszy Andrzeja.
Podobnych zdjęć jest coraz więcej w naszych domowych archiwach. Ich znaczenie może być ogromne, bo kiedy wciąż szukamy dowodów na to, że świat ma nie tylko wymiar materialny, ale i duchowy, dowody te już dawno mamy pod ręką – w każdym rodzinnym albumie.
MARTA AMMER