Dostałam zaproszenie na ślub. W maju. Pomyślałam od razu, że państwo młodzi nie są przesądni, bo przecież w nazwie miesiąca nie ma litery „r”. Ale potem dowiedziałam się, że matka pana młodego mówi „rrrr” jak prawdziwa Francuzka. I że to wystarrrrczy.
Chyba nie całkiem przypadkiem przyszedł mi wtedy na myśl Vincent – Francuz, który wbrew potocznej opinii nie mówił „rrr”. Jak go poznałam? W supermarkecie. Krążył między półkami z wyładowanym zakupami wózkiem. W końcu w wąskim przejściu musieliśmy się zatrzymać, by się wyminąć.
Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie był tak łudząco podobny do aktora Patrique’a Bruela, który bardzo mi się podoba. Ta sama śniada cera, piękne czarne oczy, kręcone włosy, no i ten zniewalający uśmiech.
– Ma telefą? – zapytał łamaną polszczyzną.
– Nie ma – odpowiedziałam ze śmiechem.
– Terrible. To chyba prawda nie jest – wydukał zbity z tropu. Ale to był tylko epizod. Tak naprawdę poznaliśmy się dużo później. Najpierw moja przyjaciółka Marta poprosiła mnie o przysługę. Chciała, żebym dyskretnie przyjrzała się jej nowemu facetowi, wiązała z nim duże nadzieje. Sama nie wiem, dlaczego się na to zgodziłam. Może chciałam, żeby jej życie w końcu zaczęło się układać, wbrew mojej wróżbie? Marta miała za sobą nieudane małżeństwo i samotne macierzyństwo. A karty mówiły uparcie, że jeszcze długo nie spotka prawdziwej miłości.
Zgodnie z planem zjawiłam się w małej knajpce nad Wisłą i usiadłam w końcu sali. Zamówiłam zieloną sałatę z grillowanym tuńczykiem i czekałam na Martę oraz jej wybranka. Okazał się nim dobrze mi znany Francuz z supermarketu! Speszona, niepostrzeżenie się stamtąd wyniosłam. Jeszcze tego samego wieczoru Marta zjawiła się u mnie z pytaniem, na które oczekiwała jedynie dobrej odpowiedzi. Ale nie zadała go wprost.
– Czy Vincent ci kogoś przypomina? – zapytała.
– Owszem, Patrique’a Bruela – odpowiedziałam krótko.
– Jest magiczny, prawda? – rozmarzyła się. – I ta jego śmieszna polszczyzna...
– Jesteście ze sobą?
– Właściwie to jeszcze nie – przyznała. – Pracujemy razem.
– No to dobrze – ucieszyłam się. – Tyle razy się już sparzyłaś.
– Czuję, że on ma w sobie wiele uczuć i namiętności...
Co do tego obie zgodziłyśmy się bez wahania. Marta obiecała, że nie będzie się spieszyła. A do mnie Vincent „powrócił” kilka dni później. Za sprawą młodej klientki.
– Poznałam go w klubie – zaczęła. – Byłam ze swoimi znajomymi, a on podszedł, jak gdyby nigdy nic. Jest Francuzem. Może dlatego taki śmiały?
– Zagadnął panią o telefon? – zapytałam całkowicie pewna, że chodzi o Vincenta, tak jakby w Warszawie mieszkał tylko jeden Francuz.
– Skąd pani wie? – zdumiała się. – Tak, podałam mu numer komórki, a on zadzwonił następnego dnia. Spotykamy się od miesiąca. Nie mogę uwierzyć, że taki facet jest sam.
Spojrzałam w karty. Faktycznie, nie było w nich żony ani dzieci. Ale też mojej klientki. Była całkiem inna pani. Poznałam ją kilka dni później, na imprezie zorganizowanej przez agencję reklamową Marty. Vincent skakał koło swej nowej wybranki przez cały wieczór.
– Nie czujesz ukłucia w sercu, gdy na niego patrzysz? – zapytałam Martę.
– Przecież nie był mi pisany. Sama wiesz najlepiej – odpowiedziała rozsądnie. Może nawet za bardzo, bo Vincent wyglądał tego wieczoru zabójczo.
– Jestem Vincent – podszedł, gdy stałam sama, nakładając na talerz smakowite przystawki. Wyglądało na to, że mnie nie kojarzy.
– Anna – powiedziałam, patrząc w jego ciemne oczy. Uśmiechnął się jak Patrique. I uraczył mnie przepisem na karczochy faszerowane ryżem, parmezanem i kolendrą.
– Te niedobre są – wskazał na półmisek i tak śmiesznie się skrzywił.
Gdy nad ranem wychodziłyśmy z imprezy, znów podszedł i patrząc mi w oczy, zapytał: „Ma już telefą?”. „Ma” – odpowiedziałam, śmiejąc się. Biedna Marta nie mogła zrozumieć, o czym rozmawiamy, a ja nie zamierzałam zdradzać naszej małej tajemnicy.
W majowe przedpołudnie zjawiłam się na ślubie, na który dostałam zaproszenie. Przyszłam za wcześnie i zaczęłam się rozglądać za teściową, która mówi „rrr” jak prawdziwa Francuzka. Przed kościołem nie dostrzegłam jednak nikogo znajomego. Chyba że za takich uznać kilku aktorów z telewizyjnych seriali.
– Zgadnij, kto się żeni? – usłyszałam nagle za plecami głos Marty.
– Vincent? – domyśliłam się błyskotliwie.
– Vincent i moja szefowa – dopowiedziała Marta. – Ale co ty tu robisz?
Wyjęłam zaproszenie i wtedy okazało się, że pomyliłam śluby. Ten mój miał się odbyć w niedzielę, a tego dnia była... sobota.