Smród na targu skór jest tak ogromny, że robi mi się słabo. Gdyby nie pęk świeżej mięty, w którą wtulam nos, zwymiotowałabym już parę razy. W kamiennych kadziach moczą się skóry, które grabarze przekładają, by lepiej rozpuszczały się resztki sierści, aż w końcu zdzierają te kłaki płaskimi skrobakami. Między stosami śmierdzących słodko resztek z garbowania snują się wychudłe psy i koty. Chciałabym stąd jak najszybciej uciec, ale Jusuf – przewodnik, którego wybraliśmy – traktuje swoją pracę poważnie. Muszę więc słuchać, że stosowane tu metody garbowania są średniowieczne, a do smrodu wszyscy się przyzwyczaili. Rzeczywiście. Z zakratowanych okien budynków wokół placu wyglądają jakieś twarze.
A więc tak to wyglądało setki lat temu. Nic dziwnego, że dżuma dziesiątkowała dawne miasta, ale jak ludzie wytrzymują dziś takie warunki? Gdy pomyślę o tych biednych zwierzętach, które tu widzę żywe i martwe, mam dość. Jusuf wzdycha i prowadzi nas na targ farbiarzy. Tu też śmierdzi, ale wygląda lepiej, a na pewno barwniej. Nad kadziami we wszystkich kolorach unosi się mocny odór amoniaku. Podobno do niedawna – jak przed wiekami – do farbowania, a raczej wybielania wełen używano moczu. Podejrzewam, że teraz też.
Szkoła, pałace i Yves Saint Laurent
Medina (stare miasto) jest ściśle zabudowana i bardzo malownicza. Po wąskich uliczkach przemknie najwyżej osiołek z wózkiem lub skuter. Ulice nie mają nazw i bez przewodnika trudno gdziekolwiek trafić. Jusuf prowadzi nas więc do Madrasy – szkoły Koranu zdobnej w piękną mozaikę, ale dziś pustej. Potem oglądamy Bahia, kilka pomniejszych pałaców, grobowce i w końcu, dorożką, jedziemy do ogrodów wokół willi zmarłego niedawno słynnego projektanta. Są rzeczywiście imponujące. Robimy zdjęcia i przeglądamy rzeczy w miejscowym butiku. Ceny jak w Paryżu! Szybko trzeba wracać do Mediny, na suk. Zbliża się wieczór, a przecież chcemy jeszcze połazić między straganami.
Suk, czyli bardzo dobra torba
Część handlowa Mediny jest imponująca. Kilometry uliczek wyłożonych towarami, a między nimi małe warsztaty rzemieślnicze – od kowala, przez szewca, po stolarza i krawca. Jest golibroda, aptekarz i dentysta. Wszytko niemal na ulicy. No i stragany, stragany, stragany. Sprzedający w nich wydają się mówić we wszystkich językach świata. Jusuf co chwila wita się serdecznie z kimś, kto zaprasza nas wylewnie do swojego sklepu. Ale my wiemy już, że każdy przewodnik ma setki kuzynów, których towary są najlepsze, i cierpliwie odmawiamy zwiedzania tych okazyjnych miejsc. Gdy rozmawiamy tak z mężem po polsku, biorą nas najczęściej za Rosjan, ale czasem zagadują też po polsku. Gdy nieopatrznie zatrzymałam się przy jednym ze stoisk z torbami (podróbkami wszystkich marek), usłyszałam: „Madame de Pologne, dobra torba, bardzo dobra torba, gówno dobra torba”. Znaczy nasi już tu byli nieraz.
Czeka cię 7 lat szczęścia
Zapada zmrok i wychodzimy z dusznego suku na plac Dżemaa el Fna. Jest ogromny – prawie jak krakowski Rynek – i dzieli Medinę od dzielnicy Świętych i hoteli. Pusty w dzień, teraz pełen ludzi, barów, straganów z owocami oświetlonych gazowymi latarniami. Przechadzają się tu egzotycznie odziani dumni Berberowie z gór Atlasu, którzy sprzedają swoje towary w Marrakeszu, miejscowi z całymi rodzinami i turyści – wszyscy wyszli z miejsc, w których chronili się przed upałem, by spędzić parę godzin pod niebem bez słońca. Za to z jakim księżycem!
Co kawałek stoją wianuszki ludzi wokół zaklinaczy węży, akrobatów, wróżbitów, chiromantów, astrologów, tancerek brzucha, grajków i treserów zwierząt. Jusuf ostrzega, by nie robić zdjęć fleszem, bo może być nieprzyjemnie, a na pewno trzeba zapłacić. Przed nami postawny mężczyzna o długich czarnych włosach, w jedwabnym błękitnym płaszczu pokazuje księgi rozłożone na ulicy. To wróżbita. Mówi coś z przejęciem kobiecie w ciąży, stojącej u boku młodego mężczyzny. Tłum słucha tego z zaciekawieniem i głośno komentuje. Wróżbita podnosi rękę w górę i wygłasza jakiś tekst, a potem rozgląda się dookoła. Stoję dość blisko i jego wzrok pada na mnie. Wyciąga palec w moją stronę. Mam zamiar uciec, ale czuję, jak czyjeś ręce popychają mnie do przodu, i staję oko w oko z Magiem. A on bierze moją dłoń i mówi po francusku, melodyjnie przeciągając sylaby: „Przybywasz z dalekiego kraju na północy, gdzie drzewa nie mają liści, a kwiaty śpią głęboko w ziemi. Przed tobą daleka droga i 7 lat szczęścia. Mam dla ciebie amulet, który zabezpieczy cię przed złym księżycem. On da ci moc i szczęście”. I tu palec wróżbity wędruje w górę, a zza jego szat wysuwa się asystentka w chuście na głowie i podaje mu misę ze zwitkami papieru. Wróżbita bierze jeden z nich i wciska mi go w dłoń.
– Dziesięć euro – mówi. – Mam tylko pięć – jąkam się, grzebiąc w portmonetce. – Może być – słyszę. Mag przestaje się mną interesować. Wypatruje w tłumie innej turystki, gotowej przeżyć trochę wzruszeń za kilka euro. Aby ochłonąć, siadamy na długich ławach przy garkuchni, która serwuje kebab i świeży sok pomarańczowy. To kraj muzułmański. Alkohol w miejscach publicznych jest zakazany, a sklepy z wyskokowymi napojami dla turystów są tylko przy hotelach.
Jemy pyszny kuskus z kawałkami warzyw i mięsa, pijemy sok i rozglądamy się po twarzach dookoła. Noc pachnie mocnymi przyprawami, ostrym piżmem, słodkimi perfumami, kadzidłem i resztkami upału. Ten zapach jest niepowtarzalny – obraz można zapamiętać w fotografii, zapach minie jak ta noc. Niepowtarzalny.
W hotelu otwieram zwitek papieru. Są na nim jakieś „robaczki”. Zwijam talizman w rulonik. Dowiozę go do domu i pozwolę, by spełnił swoją rolę. Wolę nie wiedzieć, co tam napisane...
fot. Andrzej Szeliński