GDYBY RUCH HIPISOWSKI POWSTAŁ STO LAT WCZEŚNIEJ, ON Z PEWNOŚCIĄ ZOSTAŁBY JEGO GURU. BO JAK NIKT INNY UMIAŁ PISAĆ O BRATERSTWIE, ŻYCIU W DRODZE I WOLNEJ MIŁOŚCI. SĘK W TYM, ŻE WALT WHITMAN SWOJE POGLĄDY GŁOSIŁ W CZASACH, GDY SKANDALEM BYŁO POKAZANIE NAGIEJ... ŁYDKI.
Z czarno-białego zdjęcia spogląda brodaty mężczyzna.
Trudno określić jego wiek, choć z pewnością skończył już trzydziestkę. Broda jest długa i siwiejąca, włosy na głowie skrywa filuternie przekrzywiony kapelusz. Spod niego patrzą wesołe oczy. Mężczyzna ma na sobie zwykłą koszulę i surdut, stoi lekko przechylony. Jedną dłoń trzyma w kieszeni. Jest swobodny, szczery, otwarty.
Człowiek ten nazywa się Walt Whitman, a fotografię można znaleźć na tytułowej stronie jego pierwszego tomiku poezji „Źdźbła traw”, który samodzielnie wydał. Jest 1855 rok, w ciągu następnych 40 lat ukaże się 9 kolejnych, zawsze uzupełnianych i zmienianych tomów. W każdym z nich centralnym punktem będzie wiersz „Pieśń o mnie”, który zaczyna się od słów: „Śpiewam i opiewam siebie, i to, czym ja się stanę i ty się staniesz”.
W ten sposób poeta zachęcał czytelnika, by wstąpił do jego świata. Świata, w którym człowiek staje się częścią natury, cyklu życia i śmierci, a każda kobieta i mężczyzna jest mu bratem, przyjacielem, towarzyszem. Ta wizja uniwersalnej miłości nie zmieniła świata, lecz pomogła wielu ludziom znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Pierwsze teksty Whitman opublikował już jako kilkunastolatek.
Mieszkał wraz z rodziną na Brooklynie – dzielnicy Nowego Jorku, która w owym czasie była raczej wsią za rogatkami miasta. Pracował jako zecer w drukarni, ale przy okazji uczył się redagowania tekstów. Z czasem zaczął pisać własne artykuły i wiersze. Te drugie – trzeba przyznać – na początku były dość nieudolne. Chłopak rozsyłał je po redakcjach z propozycją publikacji, lecz nikt jego prośby nie spełnił.
Whitman jednak wcale się tym nie zrażał. Ciągle pisał, a przy okazji prowadził pamiętnik, w którym zapisywał swoje spostrzeżenia o świecie i literackiej technice. Jego matka, wychowana w surowej religii kwakrów, mogłaby się zdziwić, odczytując niektóre zapiski. Bo oto młodzieniec notował: „Jeśli będę szedł w niebie z Bogiem i okaże się on większą osobowością niż ja, obrażę się, i odejdę z nieba”.
Młodzieńcza próżność i zadufanie? Można by tak pomyśleć. Tyle że te cechy wcale do Whitmana nie pasują. Jedynym, czego pragnął, było przekonanie ludzi, że są oni najdoskonalszym z boskich stworzeń. A miłość do natury i drugiego człowieka sprawia, że całe nasze życie staje się poezją, czyli sztuką – największą i najważniejszą wartością.
Brooklyn, robotniczą dzielnicę wielkiego miasta, trudno jednak nazwać miejscem, w którym kwitłaby poezja.
Whitman znajdował sztukę w życiu zwykłych ludzi, swoich sąsiadów. Godzinami wędrował ulicami, płynął promem na drugą stronę rzeki, rozmawiał z handlarzami i pucybutami. Szczególnie upodobał sobie woźniców, których uznawał za „dziwną, szczerą, spostrzegawczą i cudowną rasę”. Jeśli ludzka dusza jest pełna piękna i miłości – rozumował – wszystko to znajdziemy w zwykłych ludziach spotkanych na ulicy.
Wkrótce porzucił pracę dziennikarza i zatrudnił się jako cieśla. Po pewnym czasie jednak i z tego zajęcia zrezygnował, by całkowicie poświęcić się poezji. Pisał o wielkim oceanie życia, który kołysze się wraz z nim, i nazywał go wielką matką. Pisał o trawie, która dała tytuł pierwszemu tomikowi jego wierszy. Zielona trawa – taka sama na całym świecie, rosnąca pod stopami wszystkich ludzi
– stała się dla niego symbolem wiecznego życia, a także synonimem naszej łączności z naturą i jedności między mieszkańcami Ziemi.
W 1855 roku Whitman wydrukował swoje wiersze w kilkuset egzemplarzach. Rozesłał je do gazet, literatów i znanych osobistości. To, co nastąpiło potem, przypominało wybuch bomby. Artystycznej i obyczajowej. Czytelnicy dostali tomik, z którego strony tytułowej spoglądała na nich brodata, zuchwała i wesoła gęba autora. Nazwisko pisarza nie było wymienione na okładce. Ale uważny czytelnik mógł je znaleźć w jednym z wierszy. Autor pisał tam o sobie: „Walt Whitman, Amerykanin, twarda sztuka, Kosmos”. Tylko i aż tyle.
Żeby zrozumieć wrażenie, jakie wywołały te wiersze, trzeba spojrzeć na ówczesną tradycję literacką. W Anglii i w Ameryce wielką popularnością cieszyła się poezja Roberta Browninga i Alfreda Tennysona. Obydwaj wyrośli z romantyzmu i pisywali ckliwe, naiwne poematy o pięknie przyrody, arturiańskich legendach i kochankach romansujących w lesie. Ich poezja była tak odległa od prawdziwego życia, jak to tylko możliwe.
Przyzwyczajeni do słodkich bajań czytelnicy nie spodziewali się więc tego, co zaproponował im Whitman. Dostali wiersze bez rymów, zbudowane tylko na rytmie zdania, pisane długimi frazami i – o zgrozo – dotykające tematów, o których szanujący się poeci zapomnieli jeszcze w starożytności.
Już pierwsze wersy „Pieśni o sobie” wskazywały, że poeta za nic ma konwenanse.
Zazwyczaj autor pisał inwokację, prosząc bóstwa czy muzę o pomoc w literackim zadaniu. Whitman taką prośbę skierował... do samego siebie. To on miał być centralną postacią tej poezji. Po cóż więc prosić o pomoc jakieś siły wyższe? Grzecznie stwierdził, że ma 36 lat i śmiały zamiar pisania wierszy do końca życia.
To był jednak ledwie czubek góry lodowej. Spora część „Źdźbeł traw” to erotyki – śmiałe, opiewające piękno i naturalność seksu, który wówczas dla wszystkich był tematem tabu.
Poeta bez skrępowania pisał o „fallicznym kciuku miłości” i „brzuchach sklejonych miłością”. W Ameryce zawrzało.
Recenzje tomu były miażdżące. Większość krytyków nie rozumiała tych tekstów, a to, co akurat udało im się pojąć, uznawali za obrazoburcze. Wpływowy purytański poeta John Whittier po przeczytaniu książki po prostu ją spalił. Młody krytyk Henry James (za kilkanaście lat miał się stać czołowym powieściopisarzem Ameryki) stwierdził, że Whitman nie ma szacunku dla swoich czytelników. Protestowały też sufrażystki, bo według nich Whitman widział kobiety tylko jako obiekt seksualny i „maszyny do rozmnażania”.
Spośród potoku oskarżeń poeta wyłowił jednak słowa pochwały. Nadeszły od filozofa Ralpha Waldo Emersona, który stwierdzał, że młody twórca ma przed sobą wielką przyszłość i że już dawno nie czytał czegoś tak nowatorskiego. Whitman skopiował ten list i rozesłał do gazet – bez zgody nadawcy.
Ten ostatni jednak nie protestował. Wysłał nawet na Brooklyn swojego sekretarza. Ten potem ze zdumieniem opowiedział mu o brodatym facecie, który witał się na ulicy z każdym robotnikiem, mówiąc „Serwus, chłopie!”.
Mimo rozgłosu Whitman nie zarobił wiele na swym tomiku. Nie przejmował się tym jednak specjalnie, bo wielkich potrzeb nie miał. Mieszkał w małym pokoiku, a pewną część dochodów regularnie wysyłał matce, z którą był silnie związany. Gdy w 1862 roku wyjechał do Waszyngtonu, aby posługiwać w szpitalach, wysyłał do niej długie listy, w których opisywał swoich podopiecznych i ich losy. Czasem prosił, by którymś z nich się zaopiekowała, gdyby ten akurat przyjechał do Nowego Jorku.
Tryb życia wagabundy i brak stałych dochodów sprawiły, że Whitman nigdy się nie ożenił. W listach jednak wspominał,
że gdzieś na południu Stanów ma kilkoro potomstwa, oczywiście nieślubnego. Na damskie wdzięki był zresztą wrażliwy do ostatnich lat życia. O kobietach pisał: „młode są piękne, lecz starsze są jeszcze piękniejsze”.
Kolejne, poszerzone wydania „Źdźbeł traw” dały mu rozgłos, choć nie zawsze pozytywny.
W 1860 roku Whitman przeniósł się do Bostonu, na zaproszenie swojego wydawcy. Nie potrafił jednak znaleźć sobie miejsca wśród artystycznej bohemy. Do matki pisał, że ludzie dziwnie się na niego patrzą, i „wszyscy tutaj są tak podobni jeden do drugiego – a ja jestem Walt Whitman”.
W mieście opiekę nad nim roztoczył filozof Emerson, lecz i jego protekcja na niewiele się zdała. Do elitarnego literackiego klubu „Saturday” Whitman nie został wpuszczony na skutek protestów poetów Jamesa Russella Lowella i Henry’ego Wadswortha Longfellowa. Wizyty na prywatnych salonach także nie wchodziły w rachubę. Oburzone damy protestowały bowiem przeciw spotykaniu się z „nowojorskim awanturnikiem o złej reputacji”.
Whitman niezbyt dbał o opinię Amerykanów, zależało mu jednak, by doceniono go w Europie. Niestety, Anglicy z trudem akceptowali jego wiersze. We Francji i Niemczech też nie udało mu się zaistnieć, choć prowadził intensywną korespondencję z wpływowymi osobami z tych krajów.
Choć pewnego dnia nieoczekiwanie trafiła mu się adoratorka ze Starego Kontynentu, niejaka pani Anne Gilchrist. Ta owdowiała dama tak rozkochała się w wierszach Whitmana, że nieomal mu się oświadczyła – w liście nazywając go „ukochanym” i „mężem”. Posiwiały i zmęczony życiem poeta nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Próbował grzecznie zbywać fankę, ta jednak łatwo się nie poddawała.
W końcu wsiadła na statek, przypłynęła do Ameryki i kupiła dom. Schorowany Whitman bywał w nim częstym gościem, a jego gospodynię nazywał swą najlepszą przyjaciółką. Sam jednak mieszkał ciągle w malutkim, wynajętym pokoju, którego nawet zimą nie można było ogrzać, bo brakowało tam pieca.
Poeta do końca życia walczył z obyczajową cenzurą i łatą skandalisty, którą mu doczepiono.
Jeszcze w 1882 roku prokurator w Bostonie domagał się ocenzurowania „Źdźbeł traw” lub wycofania ich ze sprzedaży. Whitman jednak dalej robił swoje. Dziewięć lat później opublikował ostatnie wydanie swoich poezji, zawierające między innymi poemat „Droga do Indii”. Potem kłopoty zdrowotne (paraliż) nie pozwoliły mu na pracę twórczą. Nadciągał kres, o którym pisał tak: „Nie tylko życie samo, ale podróż duszy i śmierć, wiele śmierci opiewam”. Zmarł 26 marca 1892 roku.
21 lat później młody poeta nazwiskiem Ezra Pound napisał krótki wiersz „Pakt”. Nazwał w nim Whitmana „ojcem o głowie świni”, którego nienawidzi. Po czym przyznał, że jednak obaj mają „wspólne korzenie”, i zaproponował swemu mistrzowi swoisty poetycki pakt o nieagresji.
W następnych latach Pound wyrósł na jednego z najważniejszych twórców XX wieku. Gdyby Whitman żył i chciało mu się spotkać z młokosem, to pewnie najpierw przyjaźnie poklepałby go po plecach, a potem pokazał mu swe notatki z początków kariery. Bo on wtedy też mocował się ze swym Bogiem, a nawet się odgrażał, że jeśli Stwórca okaże się kimś ciekawszym niż on, ucieknie z nieba.
No cóż... O ile wiadomo, Whitman po śmierci na ziemię nie wrócił. Widocznie więc Bóg okazał się mniejszą osobowością niż on.
Mimo rozgłosu Whitman do końca życia mieszkał w malutkim wynajętym pokoiku, którego nie można było ogrzać nawet zimą, bo brakowało tam pieca.