Krakal – mała jawajska wioska obmywana ciepłymi falami Oceanu Indyjskiego, tonie w tropikalnej zieleni. W wiosce hotel: pięciu gości na pięć miesięcy. Na Jawie trudno zarobić na życie, za to łatwo poczuć się szczęśliwym.
Rimba Iskander ma 26 lat. Jego imię w lokalnym malajskim narzeczu znaczy „buszujący w dżungli”. Rimba nie buszuje jednak w dżungli, lecz prowadzi hotel o swojsko brzmiącej nazwie – Krakal. Uśmiech nie znika z jego twarzy, bo interes idzie dobrze.
Rimba, właściciel małego hotelu w Krakal, mówi, że mieszkańcy tej wioski dają sobie radę tylko dlatego, że są bardzo zaradni. |
– Pięć miesięcy temu była para Australijczyków – wylicza na palcach – przed miesiącem był Japończyk, no i teraz mam dwóch Polaków.
Pół roku – pięciu klientów. Zostaniemy u niego dwie noce. Zarobi na nas równowartość 27 złotych. To wystarczy, żeby kupić ropę do agregatu prądotwórczego na cały miesiąc. Ropa to rzecz ważna, bo gdy zjawi się turysta, to chce podładować baterie do aparatu. Telefonów się tu nie ładuje, bo i tak nie ma zasięgu. Zawsze warto mieć kilka litrów ropy w zapasie. Teraz jednak jej nie ma, więc noc spędzimy przy świecach i przy szumie oceanu, bo hotel położony jest nieopodal jego piaszczystych brzegów.
Rimba po raz pierwszy widzi na oczy Polaków, ale wie, że gdzieś na końcu świata jest kraj o nazwie Polandia. W Indonezji bowiem każde dziecko uczyło się w szkole (o ile chodziło do szkoły), że jest takie państwo po drugiej stronie kuli ziemskiej, które ma flagę biało-czerwoną, taką samą jak Indonezja, tylko że „do góry nogami”. A skoro flaga taka sama, to i ludzie w tym kraju muszą być dobrzy i przyjaźni – myślą te dzieci i Rimba Iskander też. Czujemy to od pierwszego momentu.
Selamat malam
Jak trafia się do miejsca, gdzie biały człowiek widywany jest rzadziej niż zaćmienie słońca? Trafia się przypadkiem. Mieszkałem od kilku miesięcy w Dżakarcie i tam poznałem Łukasza. Trzeba bowiem wiedzieć, że „bule” (tak Indonezyjczycy nazywają białych) nawet gdy się nie znają i nic o sobie nie wiedzą, z łatwością odnajdują się w tym dwunastomilionowym, zatłoczonym do granic możliwości, tonącym w smogu i wiecznie zakorkowanym molochu. Dzieje się tak dlatego, iż jest tu zaledwie kilka miejsc, gdzie można się napić zimnego piwa. Jednym z nich jest bar Pappa Café. Można dodać – „słynny” bądź „legendarny”.
W ciągu dnia spotyka się w nim ocierających pot z czoła globtroterów, którzy z przewodnikiem Lonely Planet w ręku pośpiesznie zwiedzają Indonezję. Nocą (bar czynny jest całą dobę) przesiadują w Pappa Café „straceńcy”, których życiorysy są labiryntem niecodziennych wydarzeń, złośliwości losu i przedziwnych zbiegów okoliczności: Andreas z Niemiec, John zwany Profesorem (bo podobno nim jest) z USA, Olivier z Holandii i kilku innych. Ich imiona uleciały mi z pamięci prawie tak szybko, jak opisy krętych dróg, które wiodły ich do stolicy największego archipelagu świata. Łukasz serwisuje w Dżakarcie helikoptery MI 2, które indonezyjska Polisi Udara (Policja Powietrzna) kupiła od PZL Świdnik. Po półrocznym kontrakcie dostał tygodniowy urlop i namówił mnie na wyjazd do Yogyakarty, najstarszego miasta Jawy.
Pojechaliśmy pociągiem, choć za tę samą cenę lub taniej mogliśmy pokonać te 800 km samolotem. Podróżowanie pociągiem po Jawie ma jedną wadę i jedną zaletę. Wadą jest długi czas podróży, zaletą bezpieczeństwo.
Z raportu, który singapurska gazeta „The Streits Times” opublikowała po którejś z kolei katastrofie indonezyjskiego samolotu, wynika, że w tym kraju statystycznie co dziewięć dni dochodzi do wypadku lotniczego. Takiej statystyki nie ma nigdzie indziej na świecie…
W Yogyakarcie byłem już parokrotnie, więc po obejrzeniu dwóch buddyjskich świątyń i zaliczeniu kilku klubów namówiłem rodaka, by wynająć motor i pojechać nad morze. Kierowaliśmy się na południe, nie bardzo wiedząc, dokąd dotrzemy. Kiedy dojechaliśmy do Krakal, zapadał zmrok, który tu, pod równikiem, zapada około godziny 18.00. Niezmiennie, codziennie, przez okrągły rok. Szukając noclegu, trafiliśmy na opuszczony, jak nam się zdawało, i zrujnowany hostel składający się z kilku wolno stojących bungalowów. Kiedy wjechaliśmy na dziedziniec, otworzyły się drzwi jednego z nich i stanął w nich przystojny młodzian w sarongu, śmiejąc się od ucha do ucha.
– Selamat malam (dobry wieczór) – mówi do nas po indonezyjsku ów jawajski Adonis. – My name is Rimba and I’m owner of this hotel – dodaje.
Na belce pod sufitem siedzi olbrzymi gekon i nawołuje samiczkę gardłowym „teko-teko”. W świetle ledwo tlącej się woskowej świecy jest prawie niewidoczny, tym bardziej że tkwi w bezruchu. Czasem tylko z szybkością błyskawicy chwyci przelatującego komara. A potem znów nieruchomieje, zamieniając się w wyciosaną z kawałka palisandru rzeźbę. Pokój jest pusty. Oprócz łóżka nie ma w nim nic. Za oknem szumi ocean. Jak niewiele trzeba – przechodzi mi przez myśl – żeby poczuć się szczęśliwym. Zamiast mnożyć dobra, wystarczy je, paradoksalnie, zredukować. I jest to ostatnia myśl tego dnia, która przenosi mnie z – nomen omen – jawy w krainę snu…
Produkcja tłucznia to jeden ze sposobów zarobkowania w Krakal. Tutejsze kobiety rozłupują wapienne skałki małymi młotkami. Potem pakują tłuczeń w worki, po które raz w tygodniu przyjeżdża odbiorca. |
Spokojem się nie najedzą
Kiedy się obudziliśmy, Rimba już dawno był na nogach i majstrował przy swym własnoręcznie zbudowanym agregacie. Na śniadanie zaserwował nasi goreng (smażony ryż z krewetkami) i zaproponował spacer po wiosce. Idziemy zatem od domu do domu, wymieniając pozdrowienia z mieszkańcami, a Rimba objaśnia nam, kto czym się tu zajmuje.
Te kobiety z małymi młotkami w dłoniach rozłupują wapienne skałki na tłuczeń i pakują go w worki, po które raz w tygodniu przyjeżdża odbiorca. Tuż obok siedzi na ziemi rodzina i tnie wzdłuż długie liście rośliny podobnej do agawy lub rafii. Z tych pasków powstaną maty, kosze i kapelusze, które Arifin, głowa rodziny, będzie potem sprzedawał na targu w Yogyakarcie. Nieopodal zastajemy przy pracy Riada, który jak co dzień rzeźbi ludzi, zwierzęta i stwory będące czymś pośrednim. Rzeźbi w twardym korzeniu, który morskie fale wyrzuciły na brzeg. Na skalnym urwisku, kilkadziesiąt metrów nad taflą oceanu stoi Antoro i za pomocą skomplikowanego systemu sznurków i linek łowi ryby. Spod palmowej strzechy niewielkiego domku wydobywa się woń smażonego ryżu. Mężczyzna o rysach twarzy typowych dla plemion sundajskich sortuje stertę kudłatych rambutanów. Dzieci niosą na głowach kosze z maniokiem i guawą…
Dopiero tu, po pół roku mieszkania na Jawie, zobaczyłem inne oblicze tej wyspy. Tym, co zadziwia najbardziej, jest cisza. Jawa to 120 mln mieszkańców! Oznacza to, że na wyspie o powierzchni trzykrotnie mniejszej od powierzchni Polski żyje trzykrotnie więcej ludzi. W praktyce przekłada się to na tłok i hałas. Tu – cisza i spokój. Ale mieszkańcy Krakal wcale spokoju nie pragną, bo spokojem się nie najedzą.
Nie ma chętnych do raju
Zaczynam to rozumieć, gdy dochodzimy do pięknej piaszczystej plaży. Ta plaża powinna być wypełniona gwarem turystów, śmiechem i muzyką. Ta plaża powinna konkurować ze słonecznymi kurortami Tajlandii. Ta plaża ma wszystko to, co mają plaże na pobliskiej wyspie Bali. W cieniu kokosowych palm stoją warungi. Są to bambusowe lub ratanowe budki będące połączeniem sklepiku i restauracji. Można tam zjeść miąższ świeżego kokosa, sałatkę z mango i papai, zamówić doskonale przyrządzone kraby, langustę, można skosztować rambutana, posmakować owoców salak, można zamówić durian lub gado-gado (smażony ryż z warzywami).
Ale nikt nic nie zamawia. Nikogo tu nie ma. Właściciele warungów siedzą sennie podparci na łokciach, leżą pogrążeni w drzemce na rattanowych matach, apatycznie wpatrują się w fale. Spacerujemy. Pusto, cisza, morska bryza łagodzi upał, nikt nie zaczepia, nie zachęca do kupna pamiątek, nie ciągnie do restauracji. Nikomu się nie chce. Wszechogarniający, wszechwładny, wszechobecny letarg.
Siadamy w jednym z warungów i zamawiamy piwo. Rimba przynosi gitarę i zaczyna śpiewać wesołą jawajską piosenkę. Na motorze przejeżdża umundurowany policjant. Widząc nas, zatrzymuje się i przysiada. Ma wesołe oczy, zawadiacki wąsik i przezroczystą reklamówkę, w której ruszają się żywe jeszcze kraby. Podaje reklamówkę właścicielce warungu i objaśnia, jak i na czym ma mu je usmażyć. Zamawia duże piwo. Policjant nazywa się Twami. Słabo zna angielski, ale Rimba ochoczo wciela się w rolę tłumacza. W lokalnym malajskim dialekcie imię Twami znaczy „uśmiechnij się do mnie”, objaśnia Rimba. Uśmiechamy się zatem do policjanta. On też się uśmiecha, chce wiedzieć, skąd jesteśmy, czy podoba nam się na Jawie i zamawia drugie piwo.
Widząc, że przyglądamy mu się z zaciekawieniem, pyta, dlaczego tak go obserwujemy i wymieniamy jakieś uwagi w obcym mu języku.
– Gdyby w naszym kraju jakiś policjant na służbie podjechał motorem do baru i wypił dwa piwa – tłumaczę mu – to na drugi dzień pisałyby o tym wszystkie lokalne gazety, a policjant ów natychmiast straciłby pracę, prawo jazdy i dostał wyrok w zawieszeniu.
Twami nie rozumie, o czym mówię, i chce zadać pytanie, ale przerywa mu właścicielka warungu, która przynosi na wielkim półmisku stos krabów. Policjant zapraszającym gestem wskazuje na talerz. Kraby są doskonale przyrządzone, usmażone tak jak trzeba, pikantne, pachnące, doprawione przyprawami, których nazw nie sposób spamiętać. Twami wypija jeszcze jedno piwo, żegna się przyjaźnie i odjeżdża pełnić swe obowiązki.
Pytam Rimbę, dlaczego nie ma tu turystów.
– To wina rządu i prezydenta – odpowiada, ale nie potrafi wykazać związku przyczynowo-skutkowego.
W rzeczywistości kilka czynników złożyło się na to, że turystyka na Jawie upadła. Przede wszystkim tsunami w 2004 roku, które co prawda nie dokonało tu takiego spustoszenia jak w Tajlandii czy na Sri Lance, ale jednak dotarło i na Jawę. Kolejnym ciosem było potężne trzęsienie ziemi w pobliskiej Yogyakarcie w 2006 roku (prawie 5 tys. ofiar). Turystów odstrasza też położony w pobliżu Yogyakarty Gunung Merapi, najbardziej aktywny wulkan Jawy.
– Dajemy sobie radę – opowiada Rimba – bo Krakal to wioska zaradnych ludzi. Wiecie, co oznacza ta nazwa? Kerjaa to po malajsku „praca”, „kal to „rozum”.
Nazwa Krakal będąca skrótem tych dwóch wyrazów znaczy więc „pracując z rozumem” – wyjaśnia nasz gospodarz.
Pod Krzyżem Południa
Zmierzch zamienia się tu w noc momentalnie. Na Jawie nie ma „pośrednich” pór doby. Po 12 godzinach dnia następuje 12 godzin nocy. Na niebie pojawia się Księżyc, a zaraz po nim Orion, Syriusz, Krzyż Południa i kilkanaście innych gwiazdozbiorów, których na polskim niebie nie widać nigdy.
Kiedy zaczynamy oglądać fotograficzne trofea minionego dnia, okazuje się, że akumulatory zasilające aparat są na wyczerpaniu, a Rimba wciąż nie ma ropy do agregatu. Ale przecież Krakal to miejsce ludzi zaradnych. W sąsiedniej wiosce jest warung czynny całą dobę. W warungu jest agregat. Za kilka tysięcy rupii będziemy mogli podładować akumulatory.
Wsiadamy zatem w trójkę na skuter i wąską drogą wijącą się wśród pól manioku i kukurydzy jedziemy przed siebie, czując na skórze gorący powiew wilgotnego, lepkiego powietrza. Trzech dorosłych mężczyzn na jednym motorowerze to na ulicach Jawy widok powszedni. Jeśli na skuterze jadą dwie osoby, wtedy, mówiąc po wojskowemu, mamy „niedostan”.
Jedziemy zatem w ciemnościach, nie wiadomo dokąd, zdani na los, którego personifikacją jest w tym momencie Rimba. W pewnym momencie widzę po prawej stronie wzniesienie, a na nim tlące się świece. Zatrzymujemy się. To cmentarz. Jest nieogrodzony. W świetle Księżyca wyraźnie widać porastające go kępy pandanusów, drzewiaste paprocie, palmy kokosowe, krzewy bananowca. Pachnie storczykami. Na grobach leżą świeże owoce i stoją czajniczki z herbatą. To na wypadek, gdyby któryś z krzątających się tu duchów poczuł głód lub pragnienie. Ale to nie ze względu na te owoce i herbatę błądzimy o północy po jawajskim cmentarzu.
Jadąc, dostrzegłem coś, co wydawało mi się złudzeniem, ale okazuje się prawdą. W południowej części cmentarza, tuż koło świeżo usypanego grobu stoi wielkie małżeńskie łoże. Siedzi na nim dwoje ludzi. Trudno jest określić ich płeć i wiek. Obok pali się niewielkie ognisko, na nim czajnik z kawą. W powietrzu unosi się dziwna woń. Podobna do zapachu indyjskich konopi. Przypatrujemy się im z niedowierzaniem, oni zaś nie wykazują większego zainteresowania nieproszonymi gośćmi.
– Wynajęła ich rodzina zmarłego, by pilnowali zwłok – tłumaczy Rimba.
Za trzydzieści dni i nocy spędzonych na cmentarzu dostaną 600 tys. rupii (około 170 zł). Taka jest w Indonezji miesięczna pensja ciężko pracującego robotnika.
|
Jawajskie rodziny wynajmują ludzi do pilnowania miejsc pochówku niedawno zmarłych. Obawiają się profanacji zwłok przez tygrysa. Gdyby do niej doszło, zmarły z pewnością nie wybaczyłby im braku troski. |
Pytam Rimbę, przed kim ci ludzie chronią zmarłego. Otóż przed tygrysem. Jeśli tygrys sprofanuje zwłoki, to duch zmarłego nigdy nie zazna spokoju i nie da spokoju rodzinie, która na to pozwoliła.
– Tygrys czai się nocą – opowiada Rimba – świeże zwłoki to dla niego wielki przysmak. Ryzyko jest duże, bo kiedy się pojawi, to trzeba będzie z nim walczyć.
Czy rzeczywiście ryzyko jest duże, myślę patrząc na zamyślonych czy odurzonych czymś ludzi na łóżku. Tygrys jawajski wyginął kilkadziesiąt lat temu. Kiedy mówię o tym Rimbie, przekonuje, że w tutejszych lasach żyje tygrys. Raz nawet zrobiono mu zdjęcie, tyle że potem tygrys zniknął z wywołanej odbitki i z negatywu.
Wracamy do domu po drugiej w nocy. Cykady już dawno rozpoczęły swój koncert. Ocean szumi, jak szumiał. Na belce pod sufitem siedzi gekon… Po śniadaniu robię kilka zdjęć pustej plaży. Potem pakujemy rzeczy i przygotowujemy motor do drogi.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – pytam Rimbę, chcąc mu delikatnie zaproponować kilkadziesiąt tysięcy rupii.
– Opowiedz u siebie w kraju o jawajskiej wiosce, która nazywa się Krakal – mówi Rimba ze swoim łobuzerskim uśmiechem – Powiedz, że to ładne miejsce, że są tu piękne plaże, cisza, spokój, świeże rambutany i smaczne kraby. Niech turyści z Polandia tu przyjeżdżają. Powiedz, że potem już nigdy więcej nie będą chcieli jechać na Bali, do Tajlandii czy na Dominikanę.
– Na pewno opowiem o Krakal – obiecuję mu, ale widzę, że nie za bardzo mi wierzy. – Może nawet napiszę – dodaję.
Rimba uśmiecha się, wyciągając dłoń na pożegnanie. I tak się rozstajemy.