Daleko, daleko stąd, gdzieś na północy Tajlandii jest prawdziwe królestwo słoni. Kto raz odwiedził Elephant Nature Park, ten będzie tu wracać.
Nad parkiem powoli wschodzi słońce. Większość słoni już się obudziła – wymieniają poranne uprzejmości, posapują niecierpliwie, od czasu do czasu któryś zatrąbi. To sygnał dla ich opiekunów i wolontariuszy: „Wstawajcie! Chcemy zacząć kolejny dzień na wolności!”.
Jak na dłoni widać, że zwierzęta otoczone miłością łagodnieją. Nawet takie jak słonica Mae Dta Keow (Zielonooka), która wiele lat nienawidziła ludzi za to, jak okrutnie ją traktowali. Kiedyś zabiła własnego opiekuna po tym, jak po raz kolejny ją pobił.
Na szczęście cztery lata w parku zupełnie ją odmieniły. Przekonała się, że nie każdy człowiek ma złe intencje i miło jest być drapaną ostrą szczotką podczas codziennej kąpieli. Za ten sukces w dużej części odpowiadają pracujący tutaj wolontariusze. To ludzie z całego świata, którzy postanowili pomóc tajskim słoniom i przeżyć przy tym naprawdę niezwykłą przygodę.
Życie ochotnika do łatwych nie należy. Bo po pierwsze płaci za pobyt w parku (wszystkie dochody idą na słonie!). A po drugie czeka go ciężka praca od samego rana. O ósmej przyjeżdża ciężarówka z pożywieniem. Kiście bananów i worki arbuzów trzeba wyładować, umyć i powkładać w plastikowe koszyki opisane imionami zwierząt (bywają wybredne, więc dopiero po pewnym czasie wiadomo, co które z nich lubi najbardziej).
Niektórzy wolontariusze przyjeżdżają na tydzień, inni na miesiąc. Jeszcze inni zostają tu na długo, jak pochodząca z Australii Michelle. Kilka lat temu przeniosła się do Tajlandii razem z mężem i psem. Sprzedali swój dom, zrezygnowali z bezpiecznych posad (ileż można pracować w sklepie z płytami?), telewizji, klimatyzacji i miękkich łóżek. Dziś oprowadzają gości po parku, skutecznie rozpalając w nich miłość do ogromnych pensjonariuszy. To od niej dowiadujemy się, która słonica ma najzgrabniejszy tyłeczek i najbardziej zalotne rzęsy, jakie słoniątko najczęściej rozrabia i czemu lepiej nie dać się oplatać trąbą (bo nie dość, że obślini, to jeszcze może nami rzucić jak szmacianą lalką).
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat populacja słoni w Tajlandii zmniejszyła się ze 100 tysięcy do około 2,5 tysiąca. I zaledwie kilkaset z nich żyje na wolności! Do końca lat 80. XX wieku najczęściej wykorzystywano je do pracy przy wyrębie lasów, czyli przy niszczeniu ich naturalnego domu. Kiedy widmo nadciągającej katastrofy ekologicznej zmusiło rząd do zakazania wycinki, tysiące słoni z dnia na dzień stały się bezrobotne.
A utrzymanie tak ogromnego zwierzęcia to kosztowna sprawa. Aby przetrwać, słoń musi zjeść dziennie ponad 200 kilogramów owoców i liści. Jeśli zachoruje, nie wystarczy mu kilka tabletek – musi ich połknąć całą taczkę.
Słoń może żyć nawet 90 lat i przeżyć wielu swoich właścicieli. Dawniej traktowało się go jak członka rodziny, opiekowały się nim kolejne pokolenia. Ale dziś słonie często są odsprzedawane niczym przedmiot. Dla tych inteligentnych, spokojnych olbrzymów częste zmiany miejsca i niepewność losu to prawdziwa tragedia.
Nad parkiem zapada noc, a słonie udają się na spoczynek. Opiekunowie prowadzą je pod wysokie, kryte strzechą wiaty. Wieczorem zwierzęta przypinane są łańcuchami – tylko dlatego, żeby nie polazły gdzieś do okolicznych wiosek i nie weszły w szkodę.
Po pewnym czasie i my wędrujemy do naszych domów. Po drodze mijamy śpiące słonie – dziwne wielkie pagórki, ledwie widoczne w świetle księżyca. Leżą na ziemi, pochrapują i postękują przez sen.
Fot.: Stanisław Gieżyński