Jechałam autobusem z torbą pełną zakupów. Nagle pojazdem zarzuciło, torba grzmotnęła o oparcie siedzenia i z butelki wylało się mleko. Niestety, na plecy pasażera. Na szczęście poszkodowany nie był zły. Przyjął wypadek z filozoficznym spokojem. A po dwóch tygodniach pojawił się w moim gabinecie.
Mam na imię Mateusz. Znam panią ze zdjęcia w prasie – powiedział. – W tym autobusie pomyślałem, że widać pisane nam jest spotkanie, i zadzwoniłem. Chciałbym się poradzić. Mam poważne problemy...
Polegały one na tym, że żona nie mogła donosić ciąży. Bardzo chciała mieć dziecko. On sam nie pragnął zostać ojcem, lecz kochał żonę i dla niej gotów był zaryzykować.
– Ogromnie mi jej żal – mówił. – Mamy przed sobą drugie podejście do in vitro. Nie wiem, co będzie, jeśli znowu się nie powiedzie. Małgosia kompletnie się załamie. Oboje jesteśmy zdrowi. Dlaczego się nie udaje?
Zorientowałam się, że aby wyjaśnić sprawę, trzeba zanalizować poprzednie wcielenia, i zapytałam, czy Mateusz zgadza się na postawienie układu regresywnego.
Był zdecydowany poznać prawdę. Zatem zrobiłam rozkład nazywany przez siebie „przesłaniem losu”. Wynikało z niego, że w teraźniejszej inkarnacji należy uporać się z problemem rodzicielstwa. Arkana obrazujące wcześniejsze wcielenia informowały, że małżonkowie byli ze sobą karmicznie powiązani. Niegdyś przez niedopatrzenie Małgosi zaginęło, a następnie umarło dziecko, zaś wypadkowi nie przeciwdziałał – chociaż mógł – Mateusz. Spotykając się w obecnym życiu, oboje mieli zaznać braku tego, co niegdyś lekkomyślnie utracili. A później wykorzystać swoją szansę. Dojrzeć do roli rodziców. Przeszkody w ich samorealizacji symbolizował odwrócony Wielki Arkan VI, karta sugerująca bezpłodność, poronienia bądź komplikacje uczuciowe.
– Na razie ciąży nie będzie – zapowiedziałam po przyjrzeniu się kolejnemu układowi.
– Do zapłodnienia prawdopodobnie dojdzie dopiero podczas trzeciej próby. Ale... czy państwo naprawdę są przygotowani na narodziny dziecka?
– Każdy, kto przymierza się do in vitro, ma za sobą lata niepowodzeń i bolesnych zawodów. I wie, co robi – odparł.
– Jednak pan nie chce powiększenia rodziny... – powiedziałam z kolei ja.
– Zakładam, że to się zmieni, kiedy żona urodzi – zakończył wymianę zdań.
Nie pytałam już, czy jego żona rozumie, co znaczy zostać matką, bo chociaż z jednej strony takie stwierdzenie cisnęło mi się na usta, to z drugiej wydawało się idiotyczne. Omówiliśmy więc jeszcze inne aspekty jego sytuacji (chciał założyć klinikę, więc potrzebował kredytu), po czym Mateusz się pożegnał.
Następnym razem zobaczyłam go po blisko roku. Przyprowadził żonę. Małgosia była w zaawansowanej ciąży, ale nie wyglądała na zadowoloną. Spojrzała na mnie oskarżycielsko i wypaliła: – Dlaczego pani nie powiedziała mojemu mężowi, że będę miała bliźnięta?
Zdumiałam się: – Czy to niedobrze?
– Nie byłam nastawiona na ciążę mnogą. Nie chcę być matką bliźniaków. Boję się.
– Przecież decydując się na in vitro, musiała być pani przygotowana także i na trojaczki – tłumaczyłam.
– Nie – powtórzyła uparcie. – Wszyscy mówili: dziecko, nie dzieci. Nawet pani.
Ta dyskusja ciągnęła się jeszcze przez kilkanaście minut. W końcu udało mi się ją uspokoić zapewnieniem, że poród przebiegnie pomyślnie, chłopcy będą zdrowi, a w opiece nad nimi może liczyć na obie babcie. W głębi duszy jednak spodziewałam się kłopotów.
Istotnie, nie minęło sześć miesięcy, jak zjawił się zdesperowany Mateusz.
– Małgosia kompletnie nie daje sobie rady. Jej obecność źle wpływa na dzieci. Ciągle płaczą. Widzę, że ją to wszystko przerasta. Histeryzuje. Wstaję w nocy, co jest męczące, bo rano muszę iść do pracy. Potem przychodzi niańka, następnie moja mama... Gosia zupełnie się pogubiła... To oczywiście depresja poporodowa.
Tarot potwierdził diagnozę, informując dodatkowo o niedojrzałości emocjonalnej młodych rodziców.
– Czy Gosia powinna brać leki? – zapytał Mateusz.
– Tak. Inaczej zły stan potrwa około dwóch lat. Jeśli żona zacznie zażywać proszki, poczuje się lepiej już po paru tygodniach. Powinni państwo wybrać się do psychiatry.
– Ja jestem psychiatrą – westchnął.
Pomyślałam, że – jak zwykle na tym padole – szewc bez butów chodzi...