Jedna chwila może zdruzgotać życie, ale wiara i nadzieja mogą je odbudować. Doświadczył tego Morris Goodman. Po wypadku miał już nigdy nie wstać z łóżka. A on od ćwierć wieku chodzi na własnych nogach i uczy innych, jak wielką siłę ma pozytywne myślenie!
Jego życie dzieli się na przed i po 10 marca 1981 roku. Zanim nastąpił ten dzień, był zadowolonym z siebie sprzedawcą polis ubezpieczeniowych. Należał do stowarzyszenia amerykańskich milionerów, miał ogromny dom, kilka samochodów i nie bardzo wiedział, na co wydawać pieniądze.
„Kup samolot” – doradzili koledzy. Morris miał licencję pilota, więc szybko stał się właścicielem małej sportowej maszyny. Pewnego dnia zadowolony z siebie usiadł za sterami, by przetestować nowy nabytek. Gdy podchodził do lądowania, silnik zaczął gwałtownie tracić moc. Przestały też działać przyrządy naprowadzające.
– Zdążyłem pomyśleć: spadam, to koniec, umieram! – wspomina Morris. – Poczułem ból tak potworny, że nie ma słów, by go opisać. Krzyczałem i płakałem. Hałas mnie ogłuszył. Samolot uderzył o płytę lotniska. Zobaczyłem ręce ludzi, którzy wyciągali mnie z wraku. Wyszeptałem: „Skąd tu tyle krwi?”. Potem zapadła ciemność.
Nieruchomy jak mumia
Goodman miał zmiażdżony kręgosłup, uszkodzony rdzeń kręgowy, przełyk, przeponę, złamany pierwszy i drugi kręg szyjny. Lekarze stwierdzili, że stan jest tak ciężki, iż prawdopodobnie nie przeżyje nocy. Morris miał jednak 35 lat i silny organizm. Zwyciężył.
– Obudziłem się w białym pokoju – wspomina. – Chciałem coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Byłem podłączony do respiratora, który za mnie oddychał. Z gardła wystawała mi sonda dostarczająca jedzenie. Ciało zupełnie mnie nie słuchało, byłem całkowicie sparaliżowany! Lekarz miał łzy w oczach, gdy mówił swojemu pacjentowi, że medycyna czasem jest bezradna. Goodman przeżył, ale miał przed sobą perspektywę spędzenia reszty życia nieruchomy jak mumia.
– Poczułem się najbardziej samotnym i nieszczęśliwym człowiekiem na świecie – mówi dzisiaj. – Miotałem się pomiędzy wściekłością, bezsilnością a przygnębieniem. W moim żałosnym stanie nie mogłem nawet popełnić samobójstwa. Wspominałem swoje beztroskie, radosne życie. Dlaczego skończyło się tak nagle? Kilka dni wcześniej uprawiałem sport, chodziłem na przyjęcia, cieszyłem się wykwintnymi posiłkami w drogich restauracjach. A teraz byłem na łasce obcych ludzi. Pewnego dnia ktoś przyniósł mi magnetofon z kasetą nagraną przez Ziga Ziglara (to amerykański pisarz i mówca uczący pozytywnego myślenia i osiągania wyznaczonych celów – przyp. red.). Zacząłem jej słuchać i zastanawiać się, co jest ważniejsze: moje chore ciało czy umysł? Przypominałem sobie ludzi, którzy osiągnęli coś dzięki sile woli. I wtedy moja dusza poczuła się lepiej, bo wyznaczyłem sobie cel. Morris, mrugając powiekami i wskazując w ten sposób poszczególne litery alfabetu, oznajmił swoim zdumionym bliskim: – Wyzdrowieję i wyjdę ze szpitala na Boże Narodzenie!
Czlowiek Cud
Rodzina i lekarze wzruszyli ramionami. Myśleli, że Goodman łudzi się fałszywą nadzieją. On jednak nie przejmował się tym. W dzień i w nocy wizualizował siebie jako zdrowego człowieka. Wyobrażał sobie, że samodzielnie chodzi, oddycha, je. Nie dopuszczał smutku, zwątpienia ani wątpliwości. Głęboko wierzył, że wszystko dobrze się skończy.
– Jakiś głos w mojej głowie powtarzał w kółko: „Oddychaj głęboko, oddychaj głęboko” – wspomina. – Pewnego dnia poczułem, jak przez moje usta wpływa powietrze. Całe konsylium lekarzy zastanawiało się, co robić. Podjęli decyzję, by odłączyć mnie od respiratora. Pierwszy samodzielny wdech i wydech był dla mnie dowodem, że mam rację.
Morris codziennie ciężko pracował razem z rehabilitantem. Aż wreszcie zaczął ruszać palcami stóp, dłoni, potem wolno przesuwać kończyny. Po miesiącu samodzielnie przełykał.
– Dzisiaj każdemu radzę, żeby docenił, jak smaczne są ziemniaki, marchew i chleb – mówi. – Bo każdy człowiek może cieszyć się jedzeniem. Nie tylko ten, który był karmiony za pomocą sondy.
W dzień Bożego Narodzenia podjechał wózkiem inwalidzkim do drzwi szpitala. Z trudem podniósł się i bardzo wolno, ale o własnych siłach przeszedł przez drzwi na ulicę. Powrót do pełnego zdrowia zajął mu kilka kolejnych lat. Chodził na rehabilitację i ćwiczył pozytywne myślenie. Dzisiaj jedynym śladem po wypadku są kłopoty z wymową niektórych głosek.
Po opuszczeniu szpitala Morris był oblegany przez dziennikarzy. W prasie nazwano go „Miracle Man” (Człowiekiem Cudem). Dostawał wiele listów od ciężko chorych ludzi. Wszyscy prosili, żeby im poradził, jak wyzdrowieć.
– Na własnej skórze doświadczyłem tego, co można nazwać cudem – wyjaśnia Goodman. – Dysponuję świadectwem lekarskim mówiącym, że mój stan „nie rokuje nadziei wyleczenia i jest beznadziejny”. A jednak mam się dobrze, chodzę, biegam. Mój przykład może przekonać największych niedowiarków, że w życiu wszystko jest możliwe.
Przez długi czas Morris odpisywał na listy, które płynęły z całego świata. Doradzał ludziom, żeby przede wszystkim wierzyli w uzdrowienie. W końcu postanowił napisać książkę o swoich przeżyciach. Zatytułował ją „The Miracle Man”.
– Przestało mnie interesować spędzanie czasu w drogich restauracjach, sprzedawanie polis, kupowanie modnych gadżetów – mówi. – Postanowiłem pomagać tym, którzy stracili wiarę i siłę. Zacząłem prowadzić warsztaty i uczestniczyć w spotkaniach, na których rozmawiałem z ludźmi. Najważniejsze, co miałem im do przekazania, zamyka się w sześciu słowach: „Człowiek staje się tym, co myśli”.
Jeszcze jedna próba
Morris się zakochał i w październiku 1990 roku wziął ślub z Cathy. Oboje mieli wspaniałe marzenia i plany na przyszłość. Ale los zgotował im jeszcze jedną próbę.
– Pewnego dnia poczułam zgrubienie na piersi – opowiada Cathy Goodman. – Okazało się, że mam raka. Pomyślałam, że skoro Morris wyzdrowiał „siłą woli”, to mogę i ja. Uwierzyłam z całego serca, z całym przekonaniem, że jestem już wyleczona. Każdego dnia mówiłam: „Dziękuję za wyzdrowienie”. Patrzyłam na siebie tak, jakby w moim ciele nigdy nie było raka. Oglądałam w kółko zabawne filmy. Nie mogłam sobie pozwolić na jakikolwiek stres, bo wiedziałam, że jest jedną z najgorszych, niszczących emocji. Wyzdrowiałam po trzech miesiącach!
Dziś Goodmanowie odwiedzają kościoły różnych wyznań, spotykają się z kadrą dużych firm i zwykłymi ludźmi. Morris w nieodłącznym kowbojskim kapeluszu, Cathy w skromnej, podkreślającej figurę sukience. Mówią bardzo proste rzeczy: że zawsze trzeba mieć nadzieję, modlić się i dużo się śmiać. Czy więcej potrzeba do szczęścia?
MORRIS GOODMAN RADZI, JAK ODZYSKAĆ ZDROWIE
- Gdy wciąż myślisz i opowiadasz o swoich problemach, tylko je wzmacniasz. Myśl o sobie jako o osobie zdrowej. Wyobrażaj sobie, że jeździsz na nartach, grasz w piłkę itp.
- Nie pozwól innym zachwiać swojej wiary w wyzdrowienie. Jeżeli ktoś ze znajomych jest skrajnym pesymistą, unikaj spotkań z tą osobą.
- Przestań mówić: „Nie ma sensu”, „Nie chce mi się”, „I tak się nie uda”. Powtarzając takie słowa, nic na tym nie zyskasz. Za to wiele możesz stracić, bo osłabisz swoją wolę walki.
- Nie oglądaj pełnych przemocy filmów. Zastąp je komediami i programami pokazującymi życie od jasnej strony.
- Śmiej się z drobnych rzeczy i ciesz nawet najmniejszymi sukcesami.
- Bądź wdzięczna, gdy czujesz się lepiej. Podziękuj za to Bogu, a zobaczysz, że takich chwil będzie coraz więcej.
- Po wyleczeniu nie zapominaj o innych ludziach. Jeśli obok Ciebie jest ktoś, kto potrzebuje pomocy, nie odwracaj się od niego.
- Pamiętaj, że najlepsze chwile są zawsze przed Tobą.
www.themiracleman.org