Moja żona jest kobietą nowoczesną, wykonuje wolny zawód, dający jej w pewnych momentach życia nadmiar czasu do wykorzystania. Jako niewiasta inteligentna i błyskotliwa, otwarta jest na wszystkie nowinki tego świata i na to, co poszerzyć jej może, jak powiada, możliwości postrzegania i ułatwić rozwój duchowy.
Otworzyłem drzwi i wszedłem w domową ciszę: nie było słychać nikogo i niczego. Żadnego przerzucania garnków, warkotu odkurzacza, wrzasku telewizyjnych wiadomości – nic. Cisza. Z niepokojem otwierałem drzwi do kolejnych pomieszczeń, coraz bardziej przerażony, że coś się stało.
Żonę znalazłem w sypialni. Spoczywała na podłodze w dziwnym krzyżosiadzie, z rękoma rozłożonymi na boki, daleko od siebie, i wpatrywała się w pomarańczowy punkt naklejony na ścianie. Jej pierś falowała równym oddechem (to cytat z „Harlekina”), wzrok miała „odjechany”, usta rozchylone (no, no), i była taka, że, hm… Już chciałem jej to powiedzieć, ale ubiegła mnie w pół wykrztuszonego dźwięku:
– Bądź uprzejmy zamknąć drzwi i pozwolić mi na kilka chwil samotności.
Ponownie otworzyłem usta, ale znów mnie ubiegła:
– Będę ci wdzięczna, jeśli to zrobisz, a potem wszystko wyjaśnię.
Sam nie wiem, jak to się stało, ale posłuchałem jej i czekałem w kuchni, aż owe kilka chwil samotności minie. Ale nie mijało. Zacząłem niespokojnie wiercić się na krześle, jednak wytrwałem.
Kiedy wyszła z sypialni, powiedziała:
– Nasz świat pędzi tak szybko, że nie jesteśmy w stanie za nim nadążyć. Musimy go, choćby w naszym wnętrzu, spowolnić, a wtedy jest nadzieja na harmonijne w nim trwanie…
– Że co, proszę?
– Nie udawaj, że nie słyszałeś.
– No, tak, tak, masz rację.
Była spokojna, mówiła okrągłymi, mądrymi zdaniami i patrzyła na mnie z politowaniem, jak na przyziemnego robaka, którego, z wielkiego poszanowania dla każdego stworzenia, nie chce przypadkowo rozdeptać.
Na obiad były jakieś liście i ziarna.
– Trzeba, aby duch miał wsparcie w naszym sposobie odżywiania – stwierdziła, popijając tę zieleninę wodą mineralną.
Cały dzień szukałem sposobu, by przywrócić jej normalny stan. Robiłem więc to, co zwykle: zalałem podłogę w łazience, włosy z ogolonej brody zostawiłem w umywalce, brudnych talerzy nie wstawiłem do zmywarki, skarpetki malowniczo rozrzuciłem po pokoju, wyszedłem na dwór i w zabłoconych butach wstąpiłem na dywan. Nic. Bez echa.
Nie wytrzymałem:
– Wiesz co, to ja już wolę, żebyś była taką piekielnicą jak przedtem…
– O, nie, kochany. Już nigdy tego nie uświadczysz. Agresja jest oznaką słabości…
Byłem niezwykle słaby, więc cisnąłem talerzem o podłogę. Zero reakcji. W ten sam sposób stłukłem szklankę. Patrzyła z politowaniem. Wreszcie chwyciłem malowany kubek, stojący na kredensie – świętość domową, pamiątkę naszej pierwszej randki – i zrobiłem prowokacyjny zamach. Nie wiem, czy bym go upuścił, ale czego nie robi się dla ratowania własnej żony. Trafiona. Rzuciła się jak pantera.
Odetchnąłem z ulgą: moja żona zrobiła się znowu słaba, jak na jej płeć przystało. Ja zaś też nigdy nie miałem się za mocarza, więc wrzeszczeliśmy na siebie pięknie:
– Niczego nie uszanujesz!
– Myślisz tylko o s w o i m spokoju!
– Nie pozwalasz mi się rozwijać!
– Ale nie moim kosztem!
– Samolub!
– Egoistka!
– Jesteś…
– Jesteś…
W kłótni doszliśmy do przedpokoju, w którym wisiało wielkie lustro. Kiedy jednocześnie w nie spojrzeliśmy – parsknęliśmy śmiechem.
Jeśli agresja jest oznaką słabości – to śmiech rodzi mocarzy.
I tacy mocni rzuciliśmy się na łóżko.
jef