Pracują dla ludzi. Zmarłych albo żywych, zatopionych lub tonących, przysypanych gruzami, zaginionych w lesie. Psy ratownicy i ich przewodniczki.
Szkolą je, pracują z nimi, spędzają razem niemal 24 godziny na dobę. Duet człowiek-zwierzę jest niezastąpiony tam, gdzie zawodzą ludzkie zmysły i najbardziej doskonała technika.
Żeby pracować, musi kochać
Joka miała silny charakter. Była oddana, mocna, kiedy trzeba uparta. Szkoda jej było na kanapę. Zresztą nowofunland nie może tylko siedzieć w domu. Powinien biegać, pływać, spędzać jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu. Dlatego Anna szybko zaczęła jeździć z Joką na Mazury. Tam ku swojemu zdumieniu odkryła niezwykłe zdolności wodołaza.
– Chcieliśmy się wykąpać w jeziorze – wspomina. – Kiedy mąż minimalnie oddalił się od płycizny, podpłynęła do niego, złapała za nadgarstek, przyholowała do brzegu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zagrał w niej instynkt przodków: psów holujących rybackie sieci.
Anna szybko doszła do wniosku, że instynkt ratowania ludzi zakodowany w genach to skarb, którego nie wolno marnować. Jest prawnikiem, ale zawsze marzyła o pracy z psami. Po odkryciu zdolności Joki zaczęła działać. Pojawił się pomysł założenia stowarzyszenia zrzeszającego właścicieli wodołazów, którzy chcą wykorzystać niezwykłe zdolności swoich psów. W Polsce nikt „cywilów” nie uczył, jak to robić.
– Dlatego w 2004 roku wyjechałam z Joką na szkolenie z Niemcami i
Belgami – wspomina Anna. – Byłam zszokowana tym, co mój pies potrafi.
Kilka cennych wskazówek szkoleniowca i Joka zamieniła się w wytrawnego
ratownika. Obserwowałam ją w akcji podczas pozorowanego wypadku łodzi.
Okazało się, że odpowiednio kierowana wspaniale rozróżnia kierunki,
reaguje na gesty. W wodzie pies nie słyszy, więc trzeba opracować coś w
rodzaju nabrzeżnego alfabetu Morse’a, zrozumiałego dla psa i
właściciela.
|
ANNA STRĄCZYŃSKA, prawniczka, szkoli psy pracujące w ratownictwie wodnym. |
Po powrocie ze szkolenia razem z grupą zapaleńców zarejestrowała Stowarzyszenie Terranova. Postanowili dzielić się z innymi właścicielami nowofunlandów wiedzą o tym, jak wykorzystać niezwykłe zdolności ich psów.
– Zwierzęta uczą się od siebie nawzajem: obserwują z brzegu, co robią w wodzie inne psy i bezbłędnie to potem powtarzają. Naszym zadaniem jest nie tylko wyszkolenie zwierząt: musimy przede wszystkim nauczyć ludzi, jak mają postępować z psami. Nowofunland powinien nas słuchać na lądzie, aby potem współpracował z nami w wodzie – uśmiecha się. – Praktycznie wygląda to tak: właściciel stoi na brzegu i daje sygnały płynącemu psu, który je odbiera i odpowiednio interpretuje. Musimy być w tym konsekwentni, bo na przykład schowanie rąk za plecy może być przez niego odebrane jako nakaz powrotu do brzegu. Inaczej wyglądają komendy przyholowania zwłok i ratowania tonącego. Odpowiednio wyszkolony pies najpierw wyciąga z wody rozpaczliwie szamoczącego się człowieka, potem dopiero holuje zwłoki.
Anna przyznaje, że instynkt jest ważny, ale bez miłości do właściciela pies niewiele byłby w stanie zrobić. Wykonuje polecenia, bo kocha tego, kto je wydaje. Tak zachowywały się kolejne nowofunlandy Anny. Po śmierci Joki wychowywała Barsę i Drobinię, potem Joykę: jest niezwykle opiekuńcza, bardzo lubi dzieci. Kiedy widzi je bawiące się w wodzie, zamienia się w czujną psią niańkę.
Podobnie zachowują się inne nowofunlandy wyszkolone przez Annę. Czasem docierają do niej okruchy informacji o ich sukcesach: jeden nowofunland wyciągnął chłopca z bagien, drugi uratował tonącego w Odrze, inny w porę zauważył wywracającą się łódkę i doholował ją do brzegu. W takich momentach Anna czuje, że to, co robi ma sens.
|
ANNA CALOMFIRESCU, przewodnik psów terenowych i gruzowiskowych, właścicielka szkoły dla psów Artemis. |
Partnerzy
Naczelnik Jednostki Ratownictwa Specjalistycznego OSP we Wrocławiu Anna Calomfirescu zastanawia się, jak nazwać swoją relację z Jasperem i Ergi. Przyjaźń? Miłość? Koleżeństwo?
– Czuję do nich szacunek i wdzięczność za to, co potrafią dla mnie zrobić – przyznaje. – To nie jest miłość, ale coś więcej. Myślę o nich jak o partnerach z pracy, partnerach, którym byłabym w stanie powierzyć swoje życie. Ale nigdy nie traktowałam i nie traktuję ich jak ludzi. Naprawdę głęboka przyjaźń między człowiekiem i psem jest możliwa, jeśli pozwolimy mu być sobą, a nie będziemy doszukiwać się w nim cech należnych naszemu gatunkowi.
– Pies mówi całym sobą: spojrzeniem, wyrazem pyska, ruchem – uśmiecha się. – Często się zdarza, że ludzie źle interpretują to, co ma nam do powiedzenia.
Merdanie ogonem niekoniecznie oznacza radość, są różne odcienie szczekania. Jeśli zdejmiemy psu kolczatkę, pozwolimy mu być sobą, zaakceptujemy go jako partnera, a nie podwładnego, wtedy podaruje nam o wiele więcej niż posłuszeństwo: współpracę i pomoc. Najgorsze, co możemy zrobić, to siłą zmuszać go do karności. Pies, który zaznał przemocy, nigdy nie będzie psem ratownikiem. Od szczeniaka musi czuć pozytywne emocje: potem odda to w pracy, szukając zaginionego człowieka.
Kena, jej pierwsza suka wyszkolona do szukania ludzi w terenie, miała same dobre doświadczenia związane z człowiekiem. Jego zapach kojarzył jej się z czymś przyjemnym, nagrodą, pieszczotą. Pracowały razem przez osiem lat.
– Nigdy nie zapomnę pierwszej akcji – wspomina Anna. – W Wałbrzychu zawalił się dach nieużywanego budynku. Naszym zadaniem było sprawdzenie, czy pod gruzami nie ma ludzi. Bałam się, że znajdę zwłoki, ale chwała Bogu, nikt nie został przysypany. Miałam szczęście – nigdy nie musiałam mówić rodzinom, że pod gruzami został ktoś z ich bliskich.
Kena była wspaniałym towarzyszem poszukiwań, ale ciężko zachorowała i musiałam ją uśpić. Jej miejsce zajął border collie, Jasper. Hodowca przygotowywał jego miot specjalnie do pracy z ludźmi – psy miały być wytrzymałe i chętne do działania.
Pies, który zaznał przemocy, nigdy nie będzie ratownikiem.
Od szczeniaka musi czuć pozytywne emocje. Potem odda to w pracy.
Jasper miał szczęście. Od urodzenia mógł biegać, gdzie chciał, chłonął dźwięki otaczającego świata, poznawał jego zapachy. Annie zależało, żeby był otwarty, ciekawski, samodzielny, nie bał się wyzwań. Kiedy skończył siedem tygodni, zabrała go na poligon. Jechał razem z nią w czołgu, poznał dźwięk samochodu na sygnale, był pasażerem samolotu, biegał po lesie, gruzowisku. W taki sposób przyzwyczajała
go do przyszłej pracy, otwierała na różne bodźce płynące z zewnątrz.
– Nie byłam dla niego matką, przyjacielem czy opiekunką – przyznaje. – Traktowałam go jak materiał na partnera, lepiłam go, kształtowałam tak, aby kiedyś był moim współpracownikiem. Ale przede wszystkim pozwalałam mu być ze sobą i innymi ludźmi. Socjalizacja to podstawa trenigu.
Jasper okazał się pojętnym uczniem. Zdał egzaminy na psa gruzowiskowego (jako jeden z dwóch psów w Polsce może uczestniczyć w akcjach zagranicznych) i terenowego. Nigdy jej nie zawiódł.
Razem udało im się odszukać zagubioną w lesie kobietę chorą na Alzheimera.
Kilka razy przeszukiwali gruzowiska.
Najbardziej traumatyczną z akcji było szukanie pod gruzami dwójki dzieci.
– Modliłam się, żeby były zdrowe i całe – wspomina Anna. – Na szczęście odnalazły się u koleżanki. Nawet sam moment bycia w pogotowiu może być głębokim przeżyciem. Tak było podczas zawalenia się hali targowej w Katowicach. Przez 48 godzin byliśmy postawieni w stan gotowości. Nie wyjechaliśmy, ale tego dnia w hodowli, z której mam Jaspera, urodził się Ergi. Nie miałam wątpliwości: przeznaczeniem psa, który rodzi się podczas takiej katastrofy, jest ratownictwo. Dziś Ergi jest świetnym psem terenowym. Nie zamieniłabym tego, co dziś robię, na siedzenie za biurkiem. Próbowałam, ale z czasem wszystko schodziło „na psy”. I dobrze!
|
MAGDA NOWICKA, szkoleniowiec i egzaminator z Państwowej Straży Pożarnej w Poznaniu. |
Życie „pod psa”
Na wizytówce Magdy mogą się nie zmieścić wszystkie funkcje, jakie pełni w poznańskim oddziale Państwowej Straży Pożarnej. Jest młodszym ratownikiem specjalistą, szkoli psy i ich przewodników, jest egzaminatorem oceniającym ich postępy w pracy, uczy też psy dla niewidomych oraz ich opiekunów. Jednocześnie sama jeździ na akcje. O każdym z czworonogów mogłaby opowiadać godzinami. Wszystkie zna od szczeniaka, obserwowała ich rozwój, śledziła, jak coraz pewniej czują się w piwnicach, kanałach, lesie, na bagnach, przestają bać się wysokości.
Cóż, Magda Nowicka należy do nielicznych szczęśliwców, dla których praca jest pasją. Musiała przejść jednak długą drogę, aby wylądować tu, gdzie jest teraz. Marzyła o weterynarii, ale miała pecha: rok, kiedy zdała maturę, był jedynym, w którym na te studia nie przyjmowano kobiet. Po technikum rolniczym (hodowla zwierząt) poszła więc do pracy.
– Tak naprawdę czułam się sobą, kiedy zajmowałam się zwierzętami.
Clifford był czarnym rosyjskim terierem i psem, którego chciała nauczyć posłuszeństwa. Trafiła do Pawła Zielińskiego, legendy poznańskich szkoleniowców. Szybko nawiązali dobry kontakt, a potem współpracę, szkoląc psy ratownicze. Dziesięć lat temu znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie: w Poznaniu powstawała grupa strażaków pracujących z czworonogami.
– Nigdy nie zapomnę naszych pierwszych podopiecznych: to były owczarki niemieckie, Wasco i War – wspomina.
– Cierpliwe, przyjazne, uważne. Szkoliliśmy siebie i psy zgodnie z metodami polecanymi przez specjalistów z Niemiec, Francji: dyscypliną, zakazami i nakazami. Powtarzając ćwiczenia, wyrabialiśmy w nich nawyk pomocy ludziom. Kiedy zaczęliśmy szkolić kolejne psy, doceniliśmy zalety tak zwanej szwedzkiej filozofii pracy ze zwierzętami. Według niej pies nie może być zmuszany do współpracy z człowiekiem, ale sam musi poczuć, że do tego został stworzony. Nauczyłam się rozumieć psy. Uświadomiłam sobie, że one myślą po psiemu, nie po ludzku.
Magda Nowicka przyznaje, że praca z psem wymaga bliskości, a ona rodzi się z czasem. Ta bliskość ma swoje plusy: zaufanie, przyjaźń, niezwykłe u domowych zwierząt oddanie. Ale też minusy: cały tydzień musi być zaplanowany „pod psa”. Szkolenie i praca z nimi to zajęcie dla ludzi z charakterem, wytrwałych. Magda nie liczy nadprogramowych godzin spędzonych na treningach.
– Ludzie często patrzą na nas jak na wariatów – uśmiecha się. – Biegamy z psami po lasach, wyszukujemy opuszczone budynki, gdzie potem spędzamy wiele godzin, wykonując jakieś niezrozumiałe dla innych czynności.
Najbardziej boli, kiedy zaginie dziecko. Tak jak dwulatek spod Konina. Jednostka, do której Magda należy, została wezwana dwa dni później. Psy zgubiły trop niedaleko pobliskiej wody. Dziecko nie żyło. Podobnie tragicznie skończyły się poszukiwania 11-latka spod Poznania, którego rodzina ściągnąła straż półtorej doby po zaginięciu. Psy i ludzie zrobili, co było w ich mocy, ale w trakcie poszukiwań okazało się, że chłopiec utonął w pobliskiej rzece. Po takiej akcji Magda wraca do domu przygnębiona.
Zrozumiałą radością reaguje na sukcesy: że udało się odnaleźć staruszkę, która razem z wnuczkiem zgubiła się w lesie. Że na gruzowisku psy nie znalazły rannych, że dogasający po pożarze dom nie stał się więzieniem dla jego nieprzytomnych mieszkańców. Po kilku latach w straży Magda nauczyła się patrzeć na swoją pracę inaczej. Zrozumiała, że największą nagrodą nie są akcje, o których mówi się w mediach. Dla niej najważniejszy jest uścisk dłoni człowieka, który czeka na pomoc i ją dostaje.