Moja inteligentna żona znów zaskoczyła mnie nowinką nie z tej ziemi.
Kiedy przenosiłem się z pokoju klubowego do „gabinetu”, gdzie mogę spokojnie pracować, pod warunkiem że wywieszę na drzwiach tabliczkę: „Zabiję, jeśli ktoś zapuka” – moja żona złapała mnie za rękę, przycisnęła do ściany i kategorycznie zażądała:
– Spójrz mi w oczy!
Zrobiłem błyskawiczny rachunek sumienia, ale poza uwielbieniem dla Moniki Brodki nic na nim nie miałem. Żadnego ostatnio wyskoku: wódeczki z kolegami, nadskakiwania pięknym paniom, nadgodzin na kręglach. Nic.
– I co widzisz? – drążyła moja lepsza połowa, kiedy uczyniłem zadość jej żądaniu.
– Oczy są zwierciadłem duszy – rzekłem. – Widzę Twoją piękną duszę, piękne rzęsy i… niebo.
Mój tani chwyt psychologiczny zadziałał, bo oczy jej zwilgotniały, ale nie ustawała:
– Co jeszcze?
– Nnnno… uwielbienie dla mnie – zaryzykowałem.
– To też, zwłaszcza, gdy nie rozrzucasz skarpetek po pokoju. Ale fizycznie co widzisz?
– Siatkówkę, rogówkę, tęczówkę, ciało szkliste – wyrecytowałem.
– A plamki, jakieś plamki widzisz?
– No, na dole jedną.
– No właśnie. Mam osłabioną wątrobę i nerki.
– Kiedy niedawno robiłaś badania, nic nie wykazały.
– Ale dzisiaj to wszystko mi wyszło. Byłam u irydologa.
– U kogo, przepraszam? Irygację robiłaś? Po co?
– Boże, myślałam, że choć trochę się już podszkoliłeś. Ale rację ma Małgosia. Twierdzi, że póki nie zaliczysz jakiegoś szkolenia, nie ma co z Tobą rozmawiać. No to idziesz ze mną na następny kurs…
– Jaki? – jęknąłem
– Bioenergoterapii, a na razie cierpliwie wyjaśniam: irydologia to oglądanie tęczówki oraz źrenicy oka i na tej podstawie stawianie diagnozy. I to dokładnej. Wszystko widać.
– Rozumiem – patrzył ci głęboko w oczy i… wypatrzył? – nie mogłem sobie odmówić zjadliwości.
– Patrzyła – zmieniła formę osobową, co mnie trochę uspokoiło.
– I co ci wypatrzyła?
– To, co mówię: osłabione nerki i wątrobę.
– Skąd niby u ciebie taka przypadłość, skoro alkoholu do ust nie bierzesz? Tłusto też nie jesz.
– No właśnie, właśnie, ty też powinieneś iść do niej. Bo jeśli ktoś na chleb grubo posmarowany masłem kładzie jeszcze wędzony boczek…
– …powinien mieć takie plamy, że by na oczy nie widział – dokończyłem.
– To, to, to – przytaknęła, ale zaraz dodała skruszona: – Ostatnio też tłusto jadłam. Musiałam trochę się odkuć po breatharianizmie.
– Aaaaa – zaszemrałem. – Wszystkie skrajności, jak widać, są szkodliwe. Tak mówi mądrość ludowa.
– No – zgodziła się ze mną. – Tylko co ja mam teraz robić?
Wysłałem ją na badania do ośrodka zdrowia. Ku mojemu zdumieniu wykazały piasek w lewej nerce (trochę ją czasami pobolewało, ale zwalała to na babskie przypadłości) i niewiele przekroczony cholesterol. Jak, u diabła, widać to w oczach? Zajrzałem do internetu, kupiłem książkę. Tak tylko, żeby móc z logicznego punktu widzenia znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla tej okulistycznej diagnozy. Nie znalazłem. Ale czy to jedna rzecz, o jakiej się filozofom nie śniło?
– Nie martw się tymi plamkami – powiedziałem w końcu. – Nie każda musi być zaraz katastrofą. Zawsze znajdzie się odplamiacz, który ją wywabi.
Prychnęła, odwróciła się na pięcie i odeszła, gryząc „beztłuszczowe” chipsy.