Do sztalug zasiada każdego ranka. Spod jego pędzla wychodzą kolejne Madonny, ale też zwyczajne rzeczy: martwa natura, portrety ludzi i zwierząt.
Jego obrazy były wystawiane w różnych miastach Polski. Niektóre pojechały za granicę. A jeden wydrukowano nawet na znaczku pocztowym. Nie byłoby może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Henryk Paraszczuk (55 l.) tworzy obrazy... ustami. Pracuje nad nimi etapami. Kiedy farba wysycha, koryguje obraz i dopracowuje szczegóły. Tworzenie jednego zajmuje mu ponad miesiąc. Żeby ująć odpowiednią perspektywę obrazu, musi włożyć w to ogromny wysiłek – fizyczny i psychiczny. I nie wyobraża sobie życia bez malowania.
Pociąg odciął mnie od życia
Zanim pan Henryk odkrył w sobie talent, pracował w budownictwie. Do czasu. Wszystko zmienił pewien upalny lipcowy dzień 1977 roku.
– Wracałem z przepustki wojskowej od rodziców w Starym Majdanie na Lubelszczyźnie – wspomina. – O północy wysiadłem w Dęblinie z pociągu. Nie zauważyłem drugiego, nadjeżdżającego z naprzeciwka. Ocknąłem się w szpitalu z ogromnym, niedającym się wytrzymać bólem. Od lekarzy dowiedziałem się, że pociąg wlókł mnie torami ponad dwa kilometry.
Po kilku dniach pana Henryka przewieziono do szpitala w Warszawie. To wtedy chirurdzy wyznali mu straszną prawdę: urwana noga, gangrena w drugiej i w obydwu zmiażdżonych rękach. Podjęto najbardziej dramatyczną w jego życiu decyzję o amputacji wszystkich kończyn.
– Wprawdzie nie wierzę w żadne wróżby i horoskopy, ale w ciszy szpitalnej przypomniałem sobie, jak pięć lat przed tym wypadkiem moja matka odwiedziła w Chełmie wróżkę, która przepowiedziała, że jej jedyny syn będzie miał poważny wypadek w czasie podróży na jakimś skrzyżowaniu dróg. A Dęblin leży na skrzyżowaniu dróg – analizuje pan Henryk.
Wycieńczony cierpieniem i operacjami długo dochodził do siebie. Po trzech latach rehabilitacji wrócił do domu. Mama czuła się coraz gorzej, a on nie chciał być ciężarem dla rodziców. Postanowił zamieszkać w domu pomocy społecznej Błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty w Lublinie. Tam wszystko się zaczęło.
Nie jestem sam na świecie
Początkowo czuł się osamotniony. Swój dramat próbował topić w alkoholu.
Na szczęście znalazły się osoby, które pokierowały jego dalszym życiem. Grażyna Lipiec, instruktorka terapii zajęciowej, stwierdziła, że ma zdolności malarskie.
A nieżyjący już, ówczesny dyrektor domu kupił mu pierwsze farby i płótna. Pan Henryk zaczął malować ustami, byle tyko zapomnieć o wypadku sprzed lat.
Aż pewnego dnia lubelski dom odwiedziła grupa białoruskich kapucynów. Jeden z nich zachęcił pana Henryka do malowania ikon, bo – jak twierdzą znawcy – ikony mają swoje dusze. Zaczął dużo czytać na temat technik malowania. Oddał się twórczości bez reszty. W końcu, idąc za radą instruktorki, wysłał odważnie kilka obrazów do Związku Artystów Malujących Ustami i Nogami w Liechtensteinie. Kiedy okazało się, że został do niego przyjęty, nie mógł uwierzyć. Rozpłakał się.
Już zapomniałem, że nie mam rąk ani nóg
Henryk Paraszczuk: „Przed wypadkiem nie przywiązywałem żadnej wagi do własnych snów. Teraz wiem, że mają one coś do powiedzenia w moim życiu. Złe sny oznaczają, że spotka mnie coś dobrego. W niektórych nawet biegam i tańczę. Niejednokrotnie wyśniłem swoje obrazy i tuż po obudzeniu siadałem do malowania. Właśnie we śnie ujrzałem przepiękną twarz Matki Bożej i natychmiast tą senną wizję przenosiłem na płótno. Dziś zdarza mi się zapominać, że nie mam już rąk ani nóg. Raz, gdy wszyscy wokół spali, czułem niemal fizycznie, że zaciskam dłonie i obejmuję nimi kołdrę. Innym razem, gdy odwiedził mnie kolega, chciałem odruchowo za nim pobiec i powiedzieć mu coś, o czym wcześniej zapomniałem. Raduję się każdym dniem. To dzięki malarstwu odzyskałem pogodę i sens życia, do którego potrzeba zdrowego ducha bardziej niż ciała”.