12 października, ponad 130 lat temu, urodził się Aleister Crowley. Szalony facet, który nazwał siebie Bestią i opracował zasady nowoczesnej sztuki magicznej.
Znanych jest wiele opowieści o Crowleyu. Zresztą on sam wymyślał o sobie najbardziej niewiarygodne historie, a potem puszczał je w obieg. Wracały do niego na pierwszych stronach brukowców. A on podgrzewając napięcie, uparcie milczał. Ten brak komentarza rozwścieczał jego przeciwników. Czym sobie na to Crowley zasłużył?
Gdy miał dwadzieścia parę lat, nazwał siebie Bestią. W ten sposób odreagował toksyczne dzieciństwo. Jego ojciec – nawiedzony kaznodzieja – kazał mu się uczyć na pamięć obszernych fragmentów Biblii. W dorosłym życiu Crowley zanegował istnienie Boga. Niektórzy twierdzili, że był wyznawcą Szatana. Nic bardziej mylnego. Nie ma Boga, nie ma Szatana – to było credo Crowleya. On sam uważał, że człowiek ma w sobie element męski i żeński; najfajniej jest, jak oba się ze sobą łączą – wtedy panuje harmonia. A najlepszym sposobem na to połączenie jest seks.
Mówiono o nim: wielbiciel orgietek, nawet duce Mussolini wyrzucił go za to z Włoch. A Crowley po prostu eksperymentował. Chciał lewitować, wychodzić z ciała, panować nad energią, bo o tym czytał w dawnych manuskryptach. Studiował I Ching, dawne buddyjskie księgi, interesowały go najróżniejsze magiczne rytuały. Pisał wiele o tym, jak we współczesnym świecie być wyznawcą tego, co tajemne, co daje człowiekowi kontakt z magią i dlaczego warto wyzwolić się ze swoich ograniczeń.
Crowley zmarł w 1947 roku, ale jego idee nadal budzą emocje, a fanklub ciągle się powiększa. W latach 70. wzbudziły one zachwyt wśród dzieci kwiatów i artystów muzyków. Jimmy Page, frontman zespołu Led Zeppelin, kupił willę Crowleya i w niej zamieszkał. David Bowie nazywał go swoim guru, nawet Beatlesi umieścili jego zdjęcie na płycie „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Ostatnim jego fanem jest demoniczny Marilyn Manson, który ponoć zaczyna koncert od wspomnień o swoim szalonym idolu.
MLK
fot.topfoto