Są dwie szkoły. Jedna mówi, że najpierw trzeba obejrzeć film, a potem przeczytać książkę, według której został nakręcony. Druga zaś uważa odwrotnie – najpierw czytamy, potem idziemy do kina. Niedawno obejrzałem „Dobry rok” według powieści Petera Mayle’a, a potem zabrałem się za książkę i się rozczarowałem. Nie to tempo akcji, chociaż film wyreżyserowany przez Ridleya Scotta („Gladiator”) też ma słabe momenty.
Ale zostawmy współczesną Prowansję i powieść Mayle’a – osiadłego we Francji zamerykanizowanego Anglika (żaden Francuz nie potrafi o niej mówić z taką miłością i ironią jednocześnie) i przenieśmy się do Prowansji sprzed dwustu lat, a konkretnie do miasta zapachów, do Grasse czasów sprzed Rewolucji, które w „Pachnidle” Patricka Suskinda ogarnięte jest paniką. Oto w okolicy seryjny morderca zabił już 24 dziewice. My, czytelnicy, wiemy, kto nim jest. To czeladnik perfumeryjny Jan Baptysta Grenouille owładnięty obsesją stworzenia najwspanialszego aromatu świata. Ten niepozorny fizycznie czeladnik garbarski nie pachnie – nie ma osobistego zapachu, za to ma kosmicznie wrażliwe powonienie.
Najbardziej rozkoszuje się wonią dziewic i to do tego stopnia, że je morduje. Z ogolonych z wszelkich włosów ciał pięknych dziewcząt wydobywa specjalną techniką (makabrycznie przypominającą jego garbarskie praktyki) kolejne składniki najrozkoszniejszego pachnidła wszechczasów. To ono ma stać się naturalną wonią mordercy o czułym nosie i sercu z kamienia, ma uzupełnić jego fizyczną ułomność (tu czytelnikom kłania się profesor Zygmund Freud).
W końcu Grenouille przy kolejnym zabójstwie zostaje schwytany i skazany na śmierć, ale przed szafotem zjawia się uperfumowany swoim wynalazkiem. Woń okazuje się niezłym afrodyzjakiem i gapie, licznie zgromadzeni na egzekucji, wpadają w erotyczny trans. Na centralnym placu przed merostwem miasta Grasse odbywa się regularna orgia, w której rozgardiaszu wynalazca pachnidła odchodzi niezauważony w siną dal.
Mieszkańcy Grasse zaś tak bardzo wstydzą się tego, co się stało, że szybko łapią, sądzą i wieszają kolejnego – tym razem Bogu ducha winnego – czeladnika perfumeryjnego i jeszcze szybciej o całym wydarzeniu zapominają. Było, minęło, winny w drodze do piekła, a my jesteśmy jak zawsze bez skazy. Właśnie ta scena, kiedy tytułowe pachnidło zostaje w tak niecodzienny sposób zaprezentowane światu, będzie moim zdaniem decydować o wartości scenariusza, reżyserii, aktorstwa i całego filmu nakręconego według powieści Suskinda. Jak z tego trudnego zadania wybrnęli twórcy filmu? Nie umiem sobie teraz wyobrazić.
Zresztą w ogóle przeniesienie „Pachnidła” na ekran musiało być karkołomnym zadaniem. To nie jest „Ziemia obiecana” Władysława Reymonta z wartką akcją, sugestywnymi scenami i fantastycznymi dialogami – takimi, że Andrzej Wajda kręcąc swoje najlepsze dzieło, nie musiał martwić się, jak przełożyć literackie opisy na filmowy język. Miał do sfilmowania samograj – powieść polskiego noblisty napisana w końcu XIX wieku okazała się gotowym nowoczesnym scenariuszem filmowym.
Natomiast powieść Sźskinda jest jednym wielkim opisem przeżyć wewnętrznych, ma raptem ze dwa regularne dialogi i najwyżej drugie tyle scen filmowych. Czytelnik poznaje historię Grenouille’a niejako „siedząc” w umyśle bohatera i śledząc rozterki jego duszy oraz zbrodniczą namiętność. By przełożyć literacki monolog wewnętrzny na język filmu, trzeba napisać zupełnie inne „Pachnidło”, drugą książkę. W scenariuszu muszą pojawić się sceny, których w powieści po prostu nie ma. I właśnie dla tych nowych scen wybieram się na film. I wcale nie przeszkadza mi, że w zasadzie znam tę opowieść. Bo może to być opowieść o bardzo różnych rzeczach. Jedni w „Pachnidle” dostrzegą przede wszystkim kryminał, w którym już od początku wiadomo, kto zabił, ale nieznany jest sposób odkrycia zbrodni i sama kara. Ktoś inny przeczyta książkę o tragedii geniusza, który zatraca się w dążeniu do doskonałości. Można też na podstawie „Pachnidła” snuć rozważania o samotności ludzi genialnych i że ta samotność może ich popychać nawet do najgorszych czynów.
Opisana wyżej scena orgii, której oddają się gapie podczas egzekucji bosko pachnącego mordercy, może być symboliczną sceną o uwodzeniu tłumów przez zbrodniarzy – takich, jak Adolf Hitler. Pod koniec opowieści Grenouille bowiem zdaje sobie sprawę z tego, że flaszeczka jego perfum wystarczyłaby na oczarowanie całego świata. Gdyby więc tylko zechciał, mógłby rzucić na kolana nie dziesięć tysięcy ludzi jak w Grasse, ale sto tysięcy w Paryżu. Ma w swych rękach moc większą niż moc pieniądza, moc strachu czy moc śmierci. Ma władzę nad umysłami i sercami ludzi. Hitler co prawda nie używał w tym celu perfum, ale pięknie brzmiących słów na wiecach transmitowanych przez radio. Pytanie, na ile były one piękne, a na ile podobały się słuchającym tylko dlatego, że słyszeli w nich to, co chcieli usłyszeć.
I aż boję się o to zapytać, ale czy aby nie na tym polega nasz osobisty udział w tworzeniu najbardziej „tragicznie uwodzących” rzeczy na świecie?
Andrzej Szeliński