To opowieść o tym, że religia może dać wolność. I o tym, że wiara w radość oraz dobro pozwala pokonać gniew i ból...
To był przełomowy dzień w życiu Pomo. Ubrała się w swoją najładniejszą białą sukienkę i pobiegła do pobliskiego klasztoru. Buddyjski mistrz, Jamgon Kongtrul Rinpocze, akurat miał audiencję. Natychmiast ją zauważył, małą dziewczynkę czekającą w kącie. Dał znak, żeby podeszła. Zastanawiała się, jak dobrać odpowiednie słowa. W końcu wypaliła:
– Chcę zostać mniszką!
Wszyscy popatrzyli po sobie.
– Naprawdę chcę zostać mniszką! – powtórzyła. Mistrz, nie zastanawiając się zbyt wiele, obciął jej kosmyk włosów i powiedział, że od dziś jest mniszką: „Nazywasz się teraz Karma Chöying Drolma”.
Chciała od razu przenieść się do klasztoru, ale ojciec się nie zgodził. Wprawdzie zachwyciła go decyzja córki, bo wśród wyznawców buddyzmu to wielki zaszczyt, gdy dziecko zostaje mnichem. Wpływa to dobrze na karmę całej rodziny. Jemu być może nawet ocaliło duszę. Ale na razie Pomo była mu potrzebna w domu…
Siostra Bruce’a Lee
Ani Chöying Drolma, w dzieciństwie nazywana Pomo, wychowała się w biednej nepalskiej rodzinie. Powiedzenie, że miała trudne dzieciństwo, to za mało. Ojciec brutalnie bił ją i jej matkę. Do dziś Chöying ma bliznę, którą wyraźnie widać na jej ogolonej głowie. Chodziła posiniaczona, obolała i... wściekła na ojca. Nienawidziła go z całych sił. Powoli wychodziła na jaw jej buntownicza i bezkompromisowa natura. Upust swojej złości dawała na podwórku. Lubiła zwłaszcza bić się z chłopakami. Bali się jej. Nazywano ją nawet siostrą Bruce’a Lee.
Przerażała ją myśl, że taki sam los – niewolnicy i żony tyrana – czeka ją w przyszłości. Bo w patriarchalnym nepalskim społeczeństwie kobieta nie ma nic do powiedzenia. Kiedy mężczyzna ją chce, to po prostu sobie bierze. Któregoś razu, w przypływie bólu i gniewu, Chöying pokłóciła się z matką: że pozwala się katować, że nie ucieka gdzieś, że nie nienawidzi i że ona takiego losu dla siebie nie chce. Matka podpowiedziała jej wtedy, że jest inne wyjście. Nie musi wychodzić za mąż. Może zostać mniszką.
Mniszka pieszczoszka
Trzy lata czekała na zgodę ojca. „W wieku dziesięciu lat nie marzę o buddyzmie, tylko o wolności. Lecz to właśnie nauki Buddy uczynią mnie wolną” – pisze w swojej autobiografii pt. „Tybetańska mniszka”. Wreszcie nastąpił ten dzień. W towarzystwie ojca i wuja udała się do klasztoru Nagi Gompa, nad którym pieczę sprawował bardzo szanowany nauczyciel, Tulku Urgyen Rinpocze.
W ciągu kilku minut ogolono jej głowę, włożono tradycyjny mnisi strój. Pomo znikła, pojawiła się Ani Chöying Drolma (Ani znaczy „siostra”). Wspomina ten dzień jako jeden z najpiękniejszych w swoim życiu. Od tej chwili była wolna.
Pierwsze lata w klasztorze upłynęły jej niemal beztrosko. Jej nauczyciel chciał, aby mała Chöying zaznała choć trochę dzieciństwa. Tam po raz pierwszy poczuła się naprawdę kochana. Nazywano ją nawet „pieszczoszka”. Uczyła się, modliła z innymi mniszkami, sporo czasu poświęcała na naukę angielskiego i śpiew. Czego się nie chwytała, chciała to zrobić jak najlepiej, dlatego była wspaniałą uczennicą. Ale nie wszystkim mniszkom przypadła do gustu jej żywiołowość, skarżyły się na nią. Wszędzie było jej pełno, zawsze gdzieś pędziła, gotowa śmiać się, tańczyć i śpiewać. Nauczyciel łagodnie starał się oszlifować jej temperament, ale przede wszystkim pomógł uwolnić się od gniewu. Jego troska i buddyjskie nauki powoli zagoiły rany w jej sercu.
Śpiewaczka z Nepalu
Do Tulku Urgyena Rinpocze zjeżdżało wielu ludzi z całego świata, zagorzałych buddystów, pragnących choć przez chwilę posłuchać jego nauk. Któregoś razu przybył niejaki Steve Tibbetts, amerykański muzyk i kompozytor. Ktoś podpowiedział mu, by posłuchał śpiewu Chöying. Zachwycił go jej głos, więc nagrał śpiew mniszki. Po jakimś czasie Chöying dostała przesyłkę od Steve’a: jej śpiewy zmiksowane z podkładem. Do tego list, że pewna wytwórnia muzyczna chce nagrać jej płytę. Zaskoczona pobiegła po radę do nauczyciela. Zachwycił się tym pomysłem, stwierdził, że te mantry powinny obiec świat, dotrzeć do każdego, kto zechce ich słuchać. Potem wszystko potoczyło się samo. Chöying ruszyła na pierwszą trasę koncertową po Stanach. Zaczęła być znana.
W międzyczasie przeżyła jednak dramat – zmarł Tulku Urgyen Rinpocze. Nawet nie umie i nie chce o tym pisać. Wstrząsnęło nią to do głębi. Po jego śmierci wyprowadziła się do rodziców, miesiącami tkwiła w depresji. W końcu przezwyciężyła rozpacz. Nowy rozdział życia zaczęła od… zakupu jeepa i nauki jazdy u taksówkarza. Stała się pierwszą mniszką w Nepalu prowadzącą samochód! Poczuła się tak, jakby wreszcie zaczęła kierować swoim życiem. I już wiedziała, czego chce: iść swoją drogą, nawet jeśli innym nie będzie się to podobało.
Matka dyrektorka
Swoje wielkie marzenie Chöying uświadomiła sobie podczas jednego z wywiadów: wybudować szkołę dla mniszek. Rozumiała rozpacz nepalskich dziewcząt siłą wydawanych za mąż, a nawet sprzedawanych do burdeli. W Nepalu nie przywiązywano żadnej wagi do edukowania dziewcząt. W Nagi Gompa 90 proc. mniszek nie umie czytać i pisać! Mnisi są wszechstronnie wykształceni, ale uważa się, że mniszkom wystarczą modlitwy.
Chöying potrzebowała środków, sponsorów, ziemi. Wizja całkowicie ją porwała. Rzuciła się w wir pracy, dawała koncert za koncertem (tak jest do dziś), podróżując po całym świecie. Wszystkie pieniądze przeznaczała na swoje nowe przedsięwzięcie: Arya Tara School. W szkole uczyło się początkowo siedem dziewcząt, ale w ciągu kilku lat liczba ta urosła do setki. Ledwie się mieściły! Ani musiała odmawiać przyjęć, mimo że łamało jej to serce. W pewnym momencie ktoś zasugerował, że powinna poprosić o audiencję u Dalajlamy. A ten udzielił jej całkowitego poparcia i wyraził nadzieję, że… nie tylko modlitw uczy małe mniszki, ale też angielskiego! To dało jej dodatkowy zapał do pracy i większy dystans do różnych docinków kierowanych pod jej adresem.
Bo np. widziano ją tańczącą salsę: „Odkrywszy salsę, doznałam niemal objawienia. Wzięłam nawet kilka lekcji: przy latynoskich rytmach poruszam się z taką pewnością, jakbym je miała we krwi!”. Musiała jednak zrezygnować: „Przestałam tańczyć publicznie. Od mniszki oczekuje się powściągliwego zachowania. Lecz ja nie jestem taką osobą. Nie da się mnie zaszufladkować. Zatem nigdy nie afiszuję się ze swoją odmiennością, by nikogo nie szokować.” Ale gdy ktoś przyniósł jej porzucone niemowlę, bez wahania je zaadoptowała. I w ten sposób mniszka stała się matką.
Pseudonim: Ani Bond
Chöying ma swoje ulubione powiedzonka. Jedno z nich to „Think big, start small”, czyli „myśl o wielkim, ale zaczynaj od małego”. Przez lata sama robiła za księgową, dyrektorkę szkoły i fundacji. Gdy rusza w trasę koncertową, tacha wielkie walizki pełne drobiazgów na sprzedaż. Bo każdy zarobiony grosz dla jej szkoły oznacza czyjeś uratowane życie. Gdy przyjaciółka zobaczyła ją kiedyś na peronie, jak niezmordowanie ciągnęła walizki, przyszedł jej na myśl świetny pseudonim: Ani Bond, jak James Bond. Ta, dla której każda misja jest możliwa, która walczy do końca.
Historia jej życia odbiega od wszelkich stereotypów. Porusza do głębi. To opowieść o miłości i takim przebaczeniu, które całkowicie przeobraża. Finał jej relacji z ojcem jest zaskakujący, nawet nie ośmielę się o tym napisać. Trzeba przeczytać samemu, a potem spojrzeć w głąb własnego serca i jeszcze raz przemyśleć swoje życie.
Jeśli chcesz wiedzieć więcej o życiu Ani Chöying Drolmy, sięgnij po jej książkę: „Tybetańska mniszka. Chcę wyśpiewać wolność”, wyd. Świat Książki.