Przez setki lat w Karkonoszach żyli ludzie, których zwano laborantami. Umieli robić ziołowe leki na każdą chorobę. Niestety, ich cech zlikwidowano, a wiedza popadła w zapomnienie. Dziś próbuje ją odtworzyć kilku zapaleńców ze Szklarskiej Poręby.
Po raz pierwszy usłyszałem o nich daleko od gór, na Mazurach, gdzie Joasia Posoch uprawia lawendę i eksperymentuje z ziołowymi maściami.
– Przeczytałam książkę Henryka Wańka o mistycznej podróży do „laboratorium żywiołów” – powiedziała któregoś wieczoru. – Niesamowita historia. Opowiada o słynnych w całej Europie mistrzach ziół. Sporządzali mikstury, które potrafiły wszystko: od leczenia kataru po ratowanie życia po ukąszeniu żmii. Szkoda, że ich wiedza poszła w zapomnienie.
– No cóż, przegrała z „naukową medycyną” – rozkłada ręce Grzegorz Szklarz, którego koledzy zwą zielarzem Gregoriusem (zdjęcie na sąsiedniej stronie).
– Lekarzom i farmaceutom nie w smak była konkurencja zbieraczy ziół, więc władza zakazała sprzedaży eliksirów. Od tej pory nauka miała być receptą na wszystko. I co się okazało? Owszem, człowiek stanął na Księżycu, rozbił atom i pochłania masę antybiotyków... Ale czy jest szczęśliwszy? Albo przynajmniej zdrowszy?
– Laboranci byli przekonani, że za każdym razem to dusza choruje, a ciało tylko doznaje objawów – mówi doktor Przemysław Wiater. – Uważali więc, że to ją trzeba uleczyć, jeśli ciało ma być zdrowe. W całej ich historii właśnie to zainteresowało mnie najbardziej.
Trzy tajne związki
Wiater – historyk sztuki, muzealnik i publicysta – wydał właśnie rozprawę o laborantach. Została opublikowana w piątym tomie „Spisków”, naukowej serii wydawnictw Bractwa Walońskiego. Stowarzyszenie, kierowane przez mistrza Jula Naumowicza, powstało w Szklarskiej Porębie, aby podtrzymać 800-letnią tradycję poszukiwaczy złota i klejnotów.
– W Karkonoszach były trzy tajne związki – mówi Gregorius. – Walończycy, którzy potrafili odnajdywać złoto i drogocenne kamienie. Hutnicy, którzy posiedli sekret produkcji szkła. I laboranci, co rozwikłali tajemnicę ludzkiego ducha.
Wszyscy oni posługiwali się zestawem tajemnych znaków, a ogromu wiedzy, jaką zdobyli, strzegli bardziej niż życia.
Laboranci czerpali swoją wiedzę od mistrzów bractwa i z obserwacji przyrody. Już opowieść o powstaniu Jeleniej Góry to legenda laborancka: oto rannemu Bolesławowi Krzywoustemu jeleń przynosi gałązkę ziela, którą książę przykłada do rany i powraca do zdrowia. Jeleń niosący liście babki stał się herbem miasta. Wystarczy położyć tę roślinę na ranę,
żeby nie owrzodziała i zaczęła się goić. Odpowiednio przyrządzona leczy wrzody żołądka, kaszel i zapalenie płuc.
Najpilniej poszukiwanym lekarstwem był jednak korzeń mandragory, który daje szczęście, nieśmiertelność i wieczną młodość. Wierzono, że jest pamiątką po nieudanej próbie stworzenia człowieka: Bóg miał go wyrzucić, bo okazał się zbyt mały i pokraczny. Od tej pory rósł w ziemi, żywiąc się ludzką krwią. Ale potrafił leczyć bezpłodność, padaczkę i uśmierzać ból. Wystarczyło odciąć kawałek i dać choremu do żucia.
Botanikom z Karkonoskiego Parku Narodowego wprawdzie nie udało się odnaleźć tego korzenia, ale każdy może go zobaczyć w Muzeum Sportu w Karpaczu. Jest tam to, co udało się zachować z laboranckiej chaty, która została rozebrana tuż po ostatniej wojnie. W szczelnie zamkniętym słoju tkwi mandragora niczym mały człowieczek. Ma ręce, nogi, oczy i nos. Podobno rosła pod Śnieżką w Diabelskiej Dolinie. Ale żeby ją zdobyć, trzeba było przestrzegać ściśle określonego rytuału.
– Wedle legendy, gdy ktoś próbował wyrwać korzeń, to wydawał on z siebie tak przeraźliwy pisk, że człowiek nie miał szans na przeżycie – opowiada doktor Wiater. – Dlatego zielarz musiał w piątek przed wschodem słońca zatkać uszy woskiem, uczynić trzykroć znak krzyża i zakreślić magiczne kręgi wokół rośliny. Potem upuszczał krwi w ziemię, a kiedy mandragora się pokazała, przywiązywał ją sznurem do psiego ogona, pokazywał zwierzęciu kiełbasę i umykał. Krzyk zabijał psa, a człowiek mógł zabrać wyrwaną z ziemi roślinę do domu.
Co na szyi robi wąż
Nie tylko mandragora kusiła zielarzy. W górskich parowach rosły dziesiątki cennych gatunków: bylica pospolita, która leczyła choroby kobiece, goryczka żółta dobra na żołądek, arcydzięgiel, co przynosił ulgę w ropieniu płuc i osłabieniu, oraz pierwiosnek lekarski, który potrafił odstraszać złe duchy i zwalczać uroki.
– Ludzie leczyli się tym, co dawała im matka natura – przypomina Gregorius. – Ale laboranci obserwowali przyrodę uważniej od innych, wiedzieli więcej i umieli to wykorzystać. Dlatego uważano, że posiedli wiedzę tajemną. Oni zaś podsycali wyobraźnię ludu opowieściami o mocach piekielnych, z jakimi muszą się mierzyć, by zdobyć cudowne ziele. Ducha Gór, Karkonosza, zwali Korzennikiem i Strażnikiem Magicznego Ogrodu.
Dbali też o wizerunek. Nosili zielone szaty, wieńce z ziół, a na szyi żywego węża. Na jarmarkach kąsał on zielarza, a ten demonstrował cudowne właściwości swoich maści.
– Ludziom się zdawało, że to czary, ale to była głęboka wiedza – mówi Gregorius. – Lecz niełatwo ją teraz odzyskać, bo w 1948 roku komuniści zlikwidowali laborancką pracownię, która przez kilkadziesiąt lat pełniła rolę muzeum.
Receptury przepadły. Na cmentarnym murze w Miłkowie porastają mchem tajemnicze epitafia. Ktoś odłupuje z nich kamienne anioły, które pewnie kiedyś pojawią się na jakiejś aukcji w dalekich krajach. Ale laborancka legenda przetrwała do dziś. Głównie za sprawą karkonoskich przewodników, a zwłaszcza twórcy Bractwa Walońskiego.
– To właśnie Julo Naumowicz namówił mnie do badań nad laborantami
– uśmiecha się doktor Wiater. – I cieszę się z tego, bo w powojennym piśmiennictwie żałośnie mało po nich śladów. Mam więc olbrzymie pole do popisu.
Zielarnia zamiast obory
W Starej Chacie Walońskiej półki uginają się od skarbów ziemi: ametystów, agatów, opali i granatów. Na organizowanych tu spotkaniach bractwa można posłuchać, jak brzmi bęben wisielców. Ten niezwykły instrument powstał z kilkusetletniej lipy sądowej, na której wykonywano wyroki śmierci. Można też spróbować laboranckich nalewek.
– Każda flasza jest czarna, każda dojrzewała w piwnicy dwa lata: miodówka, co dobrze czyni kobietom, orzechówka, co leczy żołądek i wątrobę, oraz cykuta, w której nie brak piołunu i grzybów – żartuje Julo Naumowicz, napełniając gliniane kubki.
A może wcale nie żartuje? Kiedyś, gdy twierdził, że udało mu się odszyfrować sekretne znaki walończyków, śmiali się,
że robi ich w konia. Przestali, kiedy odnalazł miejsca pełne szlachetnych kruszców. Może więc naprawdę odkopał gdzieś w archiwach recepturę na piołunowy trunek? Ten sam, po którym profesor Will-Erich Peuckert, rektor uniwersytetu w Getyndze, „doznał wrażenia, że unosi się w powietrze i ktoś przemawia do niego z wysokości”?
To on odkrył, że w średniowieczu bazą laborancką była Stara Wieś Szklarska nad Szklarskim Potokiem. Złoty okres
zielarstwa w tym regionie związany jest jednak z Karpaczem, który stał się na przełomie XVII i XVIII stulecia sławny z laboratoriów pełnych zakurzonych kolb, w których bulgotały tajemne eliksiry.
Miasto pod Śnieżką odwiedzali wówczas alchemicy poszukujący recept na miłość, szczęście i wieczną młodość: Pietro Matioli ze Sieny, Johannes Montanus i Anselmus Boetius (poddani cesarza Rudolfa II) oraz naukowcy: Hendrich Mattuschka i Caspar Schwenckfeldt. Ten ostatni zresztą zasłynął potem jako reformator luteranizmu.
Około 1690 roku do miasta przybyli Mikołaj i Salomon – dwaj absolwenci medycyny z uniwersytetu w Pradze. Teoretyczna wiedza renesansowych medyków splotła się wówczas z wielowiekową tradycją i laboranci stali się sławni w całej Europie. Dziesięć lat później spośród 57 domów stojących w Karpaczu aż 40 należało do nich. Stodoły i obory zamieniano na destylarnie i suszarnie ziół.
Zdrowe ciało, zdrowy duch
W 1740 roku królestwo Prus rozpoczęło z Cesarstwem Austriackim wojnę o Śląsk. Zbliżał się nieuchronnie zmierzch laboranckiej sławy. Jeszcze w tym roku lekarzom akademickim udało się skłonić władcę do wydania dekretu o ograniczeniu liczby zielarzy do zaledwie 30 osób. Od tej pory, aby uzyskać królewski patent, czeladnik musiał zdobyć uznanie i czekać, aż któryś z członków cechu skona. Dopiero wtedy mógł zająć jego miejsce.
Ale im bardziej laboranci byli gnębieni przez władze, tym większe stawało się zapotrzebowanie na ich produkty. Od Moskwy po Paryż poszukiwano sławnych w całej Europie karpackich kropli, nalewek i eliksirów. Potrafiły bowiem wyleczyć 150 różnych przypadłości, od zgagi po problemy z erekcją. Podobno zielarze oferowali nawet destylat, po którego zażyciu można było widzieć w ciemności albo na kilka chwil stać się zupełnie niewidzialnym. Lekarze nie mogli się z tym pogodzić.
W 1796 roku Fryderyk Wilhelm III wydał edykt zezwalający na handel już tylko 46 specyfikami. Trzy lata później zakazał sprzedaży kropel krumhubelskich, które pomagały w leczeniu grypy, przeziębień i chorób płuc. Przyczyna tej krucjaty była dwojaka. Z jednej strony król pragnął zbudować nowoczesne europejskie państwo protestanckie, wolne od zabobonów. Z drugiej strony pruskie uniwersytety kształciły kolejne pokolenia lekarzy i farmaceutów, którym nie w smak była homeopatyczna konkurencja.
– Ostatnim akordem sławy laborantów była zaraza z lat 1831-1832, gdy król wezwał zielarzy na pomoc, bo lekarze nie radzili sobie z powstrzymaniem epidemii – rozkłada ręce doktor Wiater. – Ale kiedy wygrali z chorobą, to władca „w nagrodę” zakazał im dalszej działalności.
Leczyć mogło odtąd jedynie dwóch
– i to tylko do śmierci. Pierwszy odszedł z tego świata Ernst Friedrich Riesenberger. Dłużej żył Ernst August Zwölfel, który zmarł w wieku 73 lat, 2 kwietnia 1884 roku. Został pochowany na cmentarzu w Miłkowie. Był ostatnim królewskim
laborantem...
Zwyciężyła medycyna, którą popierał Fryderyk Wilhelm III i jego nadworni lekarze. Dziś więc, kiedy boli nas głowa albo dziecko ma 40 stopni gorączki, sięgamy po aspirynę lub antybiotyki, by pozbyć się problemu. Ale nie znamy ceny, jaką trzeba płacić za wyjaławianie organizmu chemią. A cierpi na tym przede wszystkim nasza dusza. Bo przecież depresja, apatia i melancholia nie biorą się znikąd.
– Może brak duchowego podejścia do choroby to najpoważniejsza z różnic między współczesną medycyną a naukami laborantów? – zastanawia się Gregorius. – Powtarzamy, że w zdrowym ciele zdrowy duch, ale nie rozumiemy, że jeśli duch jest zdrowy, to i ciało nie potrzebuje prochów.
Święta prawda. Warto ją zapamiętać.
W Starej Chacie Walońskiej co pewien czas odbywają się spotkania bractwa. Można wtedy spróbować laboranckich nalewek i posłuchać fascynujących opowieści Jula Naumowicza (w środku, z brodą).
Doktor Przemysław Wiater niedawno wydał rozprawę o laborantach. Ale ciągle na nowo odkrywa ich historię.
Powyżej: herbarium w Chacie Walońskiej.