Nowa Zelandia to antypody absolutne – z Polski leci się tu 27 godzin. Ale urok tego miejsca jest też absolutny. Przepełniony pięknem niezwykłych krajobrazów i... maoryską magią.
Jest to kraina zupełnie osobna, odmienna od wszystkich innych, nawet od „pobliskiej” Australii – dzieli je w końcu aż dwa tysiące kilometrów wód Pacyfiku. Skąd ta niezwykłość? Ano stąd, że jest tu wszystko. Świetnie to scharakteryzował grający Froda we „Władcy Pierścieni”, trylogii filmowej nakręconej oczywiście w Nowej Zelandii, aktor Elijah Wood: – Nowa Zelandia to prawdziwe Śródziemie. Posiada każdą formację geologiczną i każdy typ krajobrazu, jaki można sobie wyobrazić… oraz kilka niewyobrażalnych.
Możesz tu jednego dnia pojechać na narty w góry, a potem skoczyć nad morze poopalać się i posurfować – w końcu z każdego zakątka Nowej Zelandii jest blisko do oceanu. A w międzyczasie powędrować wiecznie zielonymi spowitymi parą lasami lub soczystozielonymi łąkami wzdłuż jeziorek i lodowców. To tu wymyślono skoki na bungee i zorbing – staczanie się z górek w dmuchanej kuli.
Z wizytą u Hobbitów
Nowa Zelandia (po maorysku Aotearoa – kraj długiej białej chmury) to archipelag na Oceanie Spokojnym. Tworzą go dwie duże wyspy (Południowa i Północna) i niezliczona ilość mniejszych. Zajmuje powierzchnię niewiele mniejszą od Polski (270 tys. km kw.), ale mieszkają tu zaledwie cztery miliony ludzi, a jedną trzecią jej terenów zajmują parki narodowe.
Nic dziwnego, że filmowcy oszaleli na punkcie Nowej Zelandii. Właśnie takiego raju potrzebują twórcy bajkowych światów! Poza „Władcą Pierścieni” nakręcono tu m.in. „Fortepian”, „Willow” oraz popularne seriale fantasy „Herkules” i „Wojownicza Księżniczka Xena”. Jednak to Tolkienowska trylogia spowodowała istną erupcję zainteresowania turystów Nową Zelandią. Od czasu wejścia na ekrany „Władcy Pierścieni” co rok przyjeżdżają ich tu blisko trzy miliony. Szczególnie w okolice Queenstown, gdzie zrealizowano dużą część zdjęć do „Władcy Pierścieni”.
W przewodnikach często cytowana jest anegdota o farmerze Ianie Alexandrze. W roku 1998 zawitał do niego reżyser Peter Jackson. Poprosił o zgodę na sfilmowanie na gruntach Alexandra kilku scen filmu. „Władcy czego?!” – miał ponoć odburknąć Alexander. Do propozycji podszedł bez entuzjazmu, ale na nią przystał. Po premierze pierwszej części trylogii (2001 r.) farmer pojął, że mieszka na żyle złota. Uruchomił firmę turystyczną Rings Scenic Tours, która przynosi krocie. Rezerwacji dokonywać trzeba z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, spacerek po Hobbitanii kosztuje 50 dolarów.
Kiwi wielu znaczeń
Wszechobecnym symbolem Nowej Zelandii jest ptak kiwi. Dużo miejsc nazywa się „kiwi”: hotele, sklepy, bary, parki... W większości miast są „domy kiwi”, gdzie ogląda się je przez szybę (spacerują w półmroku, dłubiąc w runie leśnym). Mimo że kiwi na swobodzie zobaczyć trudno, łatwo za to przy drogach spotkać znaki ostrzegawcze „Przejście dla kiwi!”. Nowozelandczycy, którzy chętnie nazywają siebie „Kiwis”, mają ciepły stosunek to tego puchatego nocnego marka i starają się uchronić go przed wyginięciem. Idzie im średnio, bo ptaszek ma sporo wrogów. Najgorsze są przywiezione przez ludzi szczury i oposy.
Nie tylko w Polsce chętnie jadane są owoce kiwi. Ich historia jest dość krótka – są krzyżówką odmian chińskiego agrestu, sprowadzonego do Nowej Zelandii dopiero w początkach XX wieku. Nazwę roślina otrzymała w latach 30. – puszek skórki owocu przypominał tubylcom skórę ich ukochanego ptaka.
Przekąska z olbrzyma
Mieszkańcy Nowej Zelandii, o dziwo, są głównie pochodzenia europejskiego, rdzenni Maorysi stanowią tylko około dziesięciu procent ludności. Pytani o lokalne legendy, wolą zabrać rozmówcę na dobry kufel piwa lub obejrzeć z nim podniecający mecz rugby; nie rozprawiają o przekazach przodków.
Pogańscy bogowie wciąż są tu żywi, a szamani są ważni nie tylko podczas inscenizacji dla turystów… Magia nadal tu mieszka! I chodzi nie tylko o istniejącą rzekomo od wieków tajną szkołę szamanów czy groby ośmiometrowych olbrzymów, zamieszkujących ponoć te wyspy przed Maorysami. (Przekazy głoszą, że była to rasa olbrzymia, ale pokojowa i... smaczna. Podobno olbrzymi zostali przez Maorysów – hmmm – zjedzeni. Wedle innej wersji wciąż zamieszkują podziemne miasto pod Alpami Południowymi...).
Powszechne są także opowieści o wędrujących głazach. Jeden z nich znajduje się nieopodal miejscowości Atiamuri na Wyspie Północnej. Jest przedmiotem kultu Maorysów. Miejscowi twierdzą, że w przeszłości był wielokrot-nie odsuwany od szosy. Jednak sam wracał na swoje miejsce. Co jakiś czas rozbija się na nim samochód…
Kulturę Maorysów można poznać bliżej w parku Te Puia. Clou programu jest haka, czyli taniec wojenny, którego obowiązkowymi elementami są: pokazywanie języka wyciągniętego na brodę, przewracanie oczami i klepanie się po muskularnych ramionach. Melodia jest rytmiczna, maoryscy chłopcy przystojni (Russell Crowe ma w sobie sporo maoryskiej krwi...), dziewczyny ładniutkie. Według naszej mody wszyscy mogliby zrzucić paręnaście kilogramów, ale tu lubi się obfite kształty. Tradycyjną potrawą jest kai – jedzenie upieczone w przysypanych ziemią kopczykach. Składa się z mięsa (wołowiny, kurczaka, baraniny) z symbolicznym dodatkiem warzyw. Wegetarianin nie ma czego u Maorysów szukać!
Coś dla duszy, coś dla ciała
Dla wszystkich ludów Oceanii niezwykle ważne są tatuaże. Wszyscy Maorysi je noszą, niektórzy mają pokryte nimi całe ciało, łącznie z twarzą. W tradycyjnym maoryskim tatuażu nierzadko zaszyfrowana jest whakapapa, czyli informacje o rodzicach, dziadach i pradziadach oraz ich godnych upamiętnienia czynach. Tak Maorysi jednoczą się z duchami przodków.
Dla wielu ważne są też tajemne praktyki magiczne. Jednak jeszcze do początku lat 70. ubiegłego wieku propagowanie starej polinezyjskiej filozofii i praktyk zwanych huną było w Nowej Zelandii karalne. Uznawana za zabobon mądrość przodków została zapomniana. Huna oznacza – nie przypadkiem – wiedzę ukrytą. Dziś o niej coraz głośniej, również w Europie. Podobnie jak o masażu ma-uri. Wywodzi się on z prastarej tradycji masażu praktykowanego przez Kahunów – szamanów, którzy łączyli masaż ze świętym tańcem. Pomagał ludziom odnaleźć drogę do uniwersalnej mądrości i zwalczyć choroby. Dlatego jeśli nie możesz się udać w tak daleką (i niestety kosztowną!) podróż, skosztuj choć masażu. Jest dostępny w większości gabinetów odnowy biologicznej. Odpręża, usuwa dolegliwości stawów i kręgosłupa, przywraca naturalny przepływ energii życiowej. I tak jak Nowa Zelandia – nie przypomina niczego innego!