„Makbet” Szekspira jest jedną z najbardziej pechowych sztuk świata. Niektórzy podejrzewają, że przyczyną są zapisane w tragedii zaklęcia.
W sztuce pojawiają się trzy czarownice, które wróżą Makbetowi przyszłość. Przepowiadają mu, że zdobędzie władzę, ale nie będzie królem, i że zostanie zabity. Używają do tego słów, które w czasach Szekspira prawdopodobnie były używane w rytuałach czarnej magii. Wypowiadane na scenie, mają powodować różne nieszczęścia. Coś w tym musi być, gdyż wiele przedstawień kończyło się i nadal kończy klapą, a aktorów spotykają same nieszczęścia. Dlatego wielu z nich unika tej roli, wierząc, że przynosi pecha. Np. słynny aktor Peter O’Toole tak bał się roli Makbeta, że ani razu w życiu nie wymówił nawet tego imienia, żeby nie ściągać na siebie zła.
Nikt nie jest bezpieczny – ani aktor, ani widz
Różne „wypadki” zdarzają się podczas większości spektakli Makbeta, jednak najbardziej tragiczne w skutkach były trzy. Po przedstawieniu w 1937 r. w teatrze Old Vic reżyser Michel St. Denis i odtwórczyni roli głównej Vera Lindsey zostali ciężko ranni w wypadku samochodowym. Pies dyrektorki teatru Lilian Baylis został uprowadzony i zabity. Aktor Laurence Oliver grający Makbeta stracił głos, a także cudem uniknął śmierci: metalowa konstrukcja znad sceny spadła na jego krzesło w kulisach, z którego o sekundę wcześniej wstał. Lilian Baylis w nocy po premierze dostała ataku serca i zmarła. A jeden z widzów, siedzący najbliżej sceny, podczas walki na szpady został uderzony oderwanym odłamkiem i z przerażenia zmarł na zawał. Z kolei w 1957 r. tournée po Anglii zakończyło się tym, że jeden z elektryków doznał poparzenia III stopnia prądem, menedżer zespołu złamał w wypadku samochodowym obie nogi, jeden aktor próbował się powiesić, a dwie aktorki poroniły.
Nie wystarczy nie wierzyć w czarną magię
O sztuce zaczęto mówić, że jest przeklęta i coraz rzadziej ją wystawiano. Od czasu do czasu komuś jednak wydawało się, że klątwa to bzdura i znów z desek teatru można było usłyszeć ponure głosy trzech wiedźm. I znów pojawiały się „zbiegi okoliczności”, „wypadki”... Podczas przedstawień w 1967 r. w Stratford-on-Avon, pracownik administracji zmarł na atak serca, reżyser Peter Hall zachorował na półpasiec i przez sześć tygodni leżał chory. A podczas premiery przez scenę co jakiś czas przechodziła fala gorącego powietrza i kilku aktorów w ciężkich kostiumach zemdlało na scenie.
Następne tragiczne przedstawienie miało miejsce w roku 1970 w teatrze Repertory w Liverpoolu. Jeden z aktorów został uderzony bronią w oko tak nieszczęśliwie, że je stracił, sześciu aktorów rozłożyła grypa, w tym odtwórcę głównej roli. Aktor, którzy przyjechał go zastąpić, w drodze z dworca do teatru wpadł pod samochód i okaleczył głowę. Ciekawe, kiedy jakiś reżyser znów uzna, że klątwy nie istnieją...