Chociaż Wojciech Pęczek nigdzie się sie ogłaszał, nie rozwieszał żadnych plakatów, salka w starym pofabrycznym budynku w Łodzi pęka w szwach. City Bum Bum, szkoła gry na zachodnioafrykańskich bębnach, zaczyna właśnie szósty sezon.
Dzieci, młodzież, dorośli, emeryci. Po mojej prawej stronie siadają dwie panie w średnim wieku. Eleganckie, w jasnych płaszczykach, z zawodu – ekonomistki. Chcą się zapisać do City Bum Bum, bo ich zdaniem gra na bębnach będzie świetnym sposobem na odreagowanie stresu. Po lewej – Przemek z mamą. Mama, nauczycielka, przyprowadziła tutaj syna, bo ten na każdym przedmiocie, który wpadnie mu w ręce, wybija rytm. Elżbieta przyciągnęła męża i dwójkę małych dzieci. Odkąd podczas wakacji usłyszała koncert na bębnach djembe, nie przestaje o nich myśleć. Odkryła, że afrykańskie rytmy doskonale wyciszają jej codzienne polskie niepokoje...
Bębny pełne marzeń
Wojciech Pęczek, wystrojony w kolorową czapeczkę, którą wraz z innymi barwnymi strojami uszył sobie u krawca w Konakry, uchyla okno. W ciągu kwadransa w niedużej sali pojawiło się około czterdziestu osób. Zaczyna brakować krzeseł, robi się duszno. Wojciech nie spodziewał się aż takiej frekwencji. Informacja o spotkaniu rozchodziła się przecież tylko „pocztą pantoflową”.
Na ścianach – wyciszające płytki i batiki, które Wojciech przywiózł z Gwinei. Podziwiam je z Mariuszem Radziewiczem, który zawodowo szyje baletki. Dla zespołu „Śląsk”, dla szkół baletowych i na indywidualne zamówienia tancerzy. Cały tydzień schyla się nad maszyną do szycia, raz w tygodniu zamienia ją na bęben. Swoją pracownię ma w tej samej byłej fabryce zegarów, w której jest nowa siedziba szkoły Wojtka. Dziwnym zbiegiem okoliczności poprzednią pracownię miał w tym samym pofabrycznym gmachu, w którym Wojtek zakładał City Bum Bum. Właśnie tam, cztery lata temu, 50-letni wówczas pan Mariusz usłyszał koncert na bębnach djembe. Następnego dnia zadzwonił do Wojtka z pytaniem: „Czy takiego starego gamonia jak ja da się jeszcze czegoś nowego nauczyć?”.
Dziś wie, że na bębnach może grać każdy. Bo każdy nosi w sobie pierwotny rytm, tylko czasem przestaje go słyszeć, a wtedy rytm gaśnie i odchodzi. Jednak kiedy zaczyna się grać na bębnach, zawsze wraca. Prawdziwy afrykański mistrz djembe zna na pamięć około 300 rytmów. Rytm jest tym, co my nazywamy melodią. W City Bum Bum nie chodzi o to, żeby się nauczyć rytmów na pamięć, ale po prostu o to, aby grać. Na pierwszych spotkaniach jest zawsze wielki hałas i chaos.
– Zamiast wspólnego rytmu każdy rąbie swoją solówkę – śmieje się pan Mariusz.
Ale jest z tego mnóstwo radości, zabawy. Opuszczają ludzi zmartwienia i depresje. Wszyscy bawią się i cieszą jak dzieci. Potem przychodzi dzień, kiedy dźwięki zaczynają ze sobą współbrzmieć, rytm staje się rytmem. Wtedy pojawia się zachwyt, poczucie wielkiego szczęścia, ekstaza...
– Celem City Bum Bum – mówi Wojtek Pęczek – jest nie tylko uczenie ludzi, jak walić w bęben afrykański, ale także przypominanie im o marzeniach i o tym, że trzeba próbować je realizować. Zdarza się, że po zajęciach podchodzą do mnie ludzie i mówią, że przeżyli uniesienie, wyrzucili z siebie jakiś ból albo poczuli się wolni. To mnie cieszy. Rytm to pierwotny język wszystkich ludzi. Nieraz widziałem w Afryce, jak matka z dzieckiem zawiniętym w płachtę na jej plecach wybiega przed orkiestrę i trzęsąc się na wszystkie strony, tańczy jakiś obłędny solowy taniec. Dziecko cały czas śpi.
Bo wchłania dźwięki, ten rytm ma w sobie. To wielka radość obcować na co dzień z takimi małymi cudami. Sam doświadczyłem własnego w Irlandii.
Irlandzka przemiana
W Irlandii Wojciech Pęczek znalazł się pięć lat temu – dostał tam stypendium jako świeżo upieczony magister politologii.
Irlandia fascynowała go od zawsze, podobnie jak celtycka muzyka. Był również zagorzałym fanem amerykańskiego zespołu Dead Can Dance. Kiedy ktoś w Dublinie powiedział mu, że jego ukochany band przyjeżdża co jakiś czas na próby do starego kościoła w lesie, gdzieś na północy Irlandii, postanowił tam pojechać. Pociągiem dojechał do odległej od stolicy wioski, potem kilka godzin wędrował przez las. Wreszcie stanął przed świątynią na odludziu. Wokół pusto, cicho – był przekonany, że jest zupełnie sam.
– Odruchowo zapukałem – opowiada – a tu wrota z drugiej strony otworzył mi lider zespołu, Brendan Perry. Okazało się, że zna moje nazwisko, bo prowadziłem dla Dead Can Dance polską stronę internetową. To było coś w rodzaju cudu, bo oni przyjeżdżali tam bardzo rzadko. Miesiąc później w tym kościółku miały być organizowane warsztaty bębniarskie, na które
zostałem zaproszony. Tamta niedziela zmieniła całe moje życie.
Wojciech rozpoczął naukę gry na djembe u Gwinejczyka, Mamady’ego
Keita, do którego jeździł na warsztaty za granicę. Upłynęło trochę czasu, zanim odważył się postawić wszystko na jedną kartę. Znalazł pracę jako dziennikarz – miał obiecaną posadę w świetnym tygodniku. Kilka dni przed przeprowadzką do Warszawy przyszła refleksja: „Co właściwie chcę robić w życiu?”. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Podziękował za pracę w redakcji. Niedługo potem założył City Bum Bum.
Afrykański sen na jawie
Koncert dla tych, którzy w ostatni poniedziałek września przyszli spełnić swoje marzenie o grze na bębnach, wykonuje tak zwany zespół reprezentacyjny: Sylwia, Jakub, Dawid i Bartek. Bęben na skrzyżowanych nóżkach, który Europejczykowi przypomina beczkę na piwo, to basowy dundun. Dunduny są najważniejsze – nadają rytm. Podłużne, wydrążone wewnątrz „wałki do ciasta”, które jazgoczą jak kołatki, to kriny. Natomiast bębny szerokie u góry i u podstawy, a „wcięte w talii” to djembe, służące do akompaniamentu i gry solo.
Podczas koncertu djembe wisi na szyi grającego. Waży około 8-9 kilogramów, więc szczuplutka jak niteczka Sylwia mówi, że musi zapisać się na siłownię, żeby nie wysiadł jej kręgosłup od godzinnych koncertów na stojąco. Tym bardziej że dają ich coraz więcej – także za granicą.
Każdy, kto poważnie myśli o grze na bębnach, powinien jechać do Gwinei, do plemienia Malinke, skąd pochodzi ten rodzaj muzyki. Wojciech Pęczek był tam już dwa razy, w tym roku wybiera się znowu.
– Półtora roku temu – opowiada – pojechaliśmy tam po raz pierwszy z parą przyjaciół, zaopatrzeni w bębny i rowery. Trafili do Fisadou i był to strzał w dziesiątkę. Nie każda afrykańska wioska ma swój zespół muzyczny, ta ma komplet świetnych muzyków!
Kiedy dotarli na miejsce, jako pierwsze zobaczyły ich dzieci, które... zaczęły płakać i uciekać w krzaki. Jak się okazało, nigdy wcześniej nie widziały białych ludzi.
– Od pierwszej chwili – wspomina Wojciech – usłyszeliśmy, jak ziemia niesie dźwięk bębnów. Okazało się, że rozpoczyna się właśnie trzydniowy festiwal na cześć chłopców, którzy wchodzą w dorosłe życie. Mężczyźni tańczyli wokół wielkiego drzewa pośrodku wioski, ubrani w wielkie kolorowe spodnie z cudownego materiału. Kobiety, przepięknie ubrane, śpiewały, stojąc obok muzyków. A dzieci szalały po wiosce, wystukując na jakichś zardzewiałych puszkach rytmy naśladujące dorosłą orkiestrę. To było jak sen na jawie.
Plemię Malinke nie zna zapisu nutowego. Wszystkich rytmów trzeba uczyć się na pamięć. A są ich tysiące. Przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Prawdziwy muzyk powinien mieć ich w głowie mnóstwo. Musi też wiedzieć, jakie zbliża się właśnie święto i jaki jest przypisany do niego muzyczny zestaw.
Na Wojtku największe wrażenie zrobiło Święto Soli, czyli „pasowanie” na dorosłych 12-13-latków. Muzycy grają wtedy ponad 40 godzin bez przerwy, cała wieś wpada w trans. Święto kończy się trzeciego dnia nad ranem, kiedy zapłakane matki wychodzą przed domy z ubraniami swoich dzieci i płaczą, że ich synowie i córki już dorośli, a one nie będą im tych ubrań więcej prały.
– Nie jest tak, jak się często u nas myśli – wyjaśnia Wojtek – że ktoś siada sobie przy bębenku, zaczyna coś stukać i mówi, że gra afrykańskie rytmy. Prawdziwa afrykańska muzyka jest bardzo głęboka, skomplikowana i bardzo precyzyjna. Aby dobrze zagrać, trzeba poznawać ją latami.
Mamadi – syn wioski
Pewnego dnia małe dziecko w Fisadou oparzyło się wrzątkiem. Ponieważ plemię Malinke nie zna leków ani opatrunków, goście z Polski opatrzyli rany. Nazajutrz przed ich namiotem stała kolejka matek z chorymi dziećmi. Wojtek z przyjaciółmi obiecali sobie, że gdy tylko wrócą do Polski, zaczną zbierać pieniądze na leki dla swych afrykańskich gospodarzy. I tak się stało. Część leków kupili w Polsce, część zamówili w Konakry.
Kiedy wreszcie Wojtek ze swą dziewczyną Norah zawitali z wypchanymi plecakami do Fisadou, radości nie było końca. Urządzono z tej okazji wielką uroczystość. A kiedy przedstawiciel starszyzny plemiennej oświadczył: „Mamadi (to plemienne imię Wojtka), zrobiłeś dla nas coś, czego jeszcze nikt nie zrobił, więc mianujemy cię synem tej wioski”, Wojtek rozpłakał się jak dziecko. Taka deklaracja to naprawdę ogromne wyróżnienie, bo w plemieniu Malinke rodzina jest najważniejsza.
– Nazajutrz – wspomina Wojtek – zjawił się w moim namiocie jeden z muzyków i oświadczył: „Mamadi, w zeszłym roku byłeś moim starszym przyjacielem, a teraz jesteś moim starszym bratem”. Rozpłakał się, wyszedł, ale po chwili wrócił i dodał: „Mamadi, jadę do wioski poszukać kury na uroczysty obiad, uważasz, że powinienem to zrobić?”. Poczułem się dumny, że się ze mną liczą.
Prezes daje czadu
Coraz więcej osób chce się uczyć gry na bębnach. Wojciech Pęczek ma dużo zamówień na prowadzenie kursów. Angażują go wielkie firmy, by uczył gry na bębnach pracowników podczas integracyjnych wyjazdów. Kilka lat temu prowadził kurs dla dyrektorów wielkiego banku. Odbywały się tam też zajęcia z coachingu.
– Okazało się – opowiada Wojtek – że sposób, w jaki ja i inni nauczyciele djembe pracujemy ze swymi uczniami, to wzorcowy coaching. Chociaż nie mam pojęcia o teorii. Rytmiczna afrykańska muzyka sama narzuca ludziom pewną jedność, automatyczne współdziałanie. Gdy zaczynamy grać, nie jest ważne, czy w bęben uderza dyrektor, czy księgowy, ważne, żeby się zgrać i żeby było słychać rytm. Ludzie zapominają o swoich rolach, jednoczą się w muzyce. Na koniec tego kursu poważny prezes banku wyznał: „Przyjechali tu pracownicy z oddziałów regionalnych. Ja jestem od roku ich szefem w centrali. Ale dopiero teraz zbudowaliśmy prawdziwy zespół”.
Wojtkowi przypomniał się wtedy starszy facet, który zapisał się do City Bum Bum jako jeden z pierwszych. Po zajęciach podszedł do Wojtka i wysapał: „Nie sądziłem, że w moim wieku coś mnie jeszcze tak trzepnie”.