Czczą Buddę, Jezusa i mistrza Lao-Tsy. Kiedy się modlą, z ołtarza spogląda na nich wielkie Oko Opatrzności, z filarów świątyni – chińskie smoki, z portretów na ścianach tacy święci jak: Joanna d`Arc, Wiktor Hugo i Charlie Chaplin.
Ngo Van Chieu był urzędnikiem, ale praca w biurze zupełnie go nie interesowała. Od najmłodszych lat zastanawiał się, dlaczego wyznawcy różnych religii są święcie przekonani, że tylko ich wiara jest prawdziwa i w żaden sposób nie potrafią się ze sobą porozumieć. Miał nad czym rozmyślać, gdyż w jego ojczystym Wietnamie zderzały się ze sobą: buddyzm, rozmaite wierzenia chińskie i chrześcijaństwo. Studiował dzieła dawnych mędrców, medytował, uczestniczył w seansach spirytystycznych, jednak nie znalazł rozwiązania dręczącego go problemu. W końcu, wzorem wielu mistrzów duchowych, zerwał z dotychczasowym życiem i udał się na tropikalne południe, by poszukiwać odpowiedzi w samotności.
Nowy prorok
Po kilkuletnim pobycie na odludziu Ngo Van Chieu doznał oświecenia i w roku 1926 zaczął głosić nową naukę. Przekonywał, że otrzymał ją bezpośrednio od Boga wraz z nakazem obwieszczenia początku Trzeciej Ery Objawienia i Zbawienia, w której znikną wszelkie podziały religijne. Wielkimi nauczycielami Pierwszej Ery byli Budda, Lao-Tsy, Konfucjusz i prorocy Starego Testamentu. W Drugiej swoje przesłanie głosili Jezus i Mahomet. Teraz nadszedł czas Ngo Van Chieu.
Brzmiało to tak zabawnie, że ani rządzący wtedy w Wietnamie kolonialiści francuscy, ani mnisi buddyjscy nie potraktowali wystąpienia byłego urzędnika poważnie. Ngo znalazł jednak gorliwych uczniów i nowa religia zaczęła się szybko rozwijać. Wystarczyło dziesięć lat, by liczba wyznawców przekroczyła milion, dziś jest ich trzy razy więcej. Można ich spotkać nie tylko w Wietnamie, ale również we Francji i USA.
Jej nazwa – kaodaizm – pochodzi od wietnamskich słów Dao Kao Dai, co można przetłumaczyć jako „drogę do najwspanialszego miejsca”, czyli do nieba. Ngo Van Chieu nauczał, że podążają nią wszyscy, a różnice między religiami polegają jedynie na innym rozumieniu sensu i celu tej wędrówki.
Pod okiem Boga
Kaodaiści uważają, że założyciel ich religii poznał prawdę pozwalającą połączyć w jedno wszystkie wierzenia.
– Buddyzm był pąkiem, chrześcijaństwo kwiatem, kaodaizm to owoc – tłumaczył kapłan Nguyen Bo, który oprowadzał mnie po wielkiej świątyni w Tay Ninh. – Tak jak buddyści wierzymy w reinkarnację dusz, i tak jak chrześcijanie w ich dążenie do spotkania z Bogiem. Nie jest to jednak kres wędrówki. Dusze świętych i aniołów, które znalazły się na najniższych piętrach nieba, podlegają dalszym wcieleniom, aż osiągną stan nirwany.
Widząc moje zdziwienie, Nguyen Bo wyjaśnił, że wbrew temu, co często myślą Europejczycy, nirwana nie polega na rozpłynięciu się duszy w nicości, lecz na osiągnięciu absolutnej, doskonałej czystości, która pozwala na jej pełne zjednoczenie z najczystszym duchem – Bogiem.
W dążeniu do świętości wiernym pomaga Kościół, zorganizowany podobnie jak katolicki. Kaodaiści mają więc swoich księży, biskupów, kardynałów i papieża. Duchowni nie zgłębiają jednak tylko jednej religii, a swoje różne zainteresowania teologiczne podkreślają kolorem szat. Długie, czerwone tuniki noszą znawcy taoizmu, żółte – buddyzmu, błękitne – chrześcijaństwa. Mnisi i mniszki ubierają się na biało.
Podczas odprawianych cztery razy w ciągu dnia nabożeństw, kolorowa procesja wkracza do świątyni. Dla pokazania jedności wszystkich religii stają zgodnie obok siebie. Tworzą idealnie równe rzędy, co ma dodatkowo podkreślać międzywyznaniową harmonię. Obrzędom towarzyszy muzyka dobiegająca, tak jak w naszych kościołach, z chóru. Nie gra jej jednak organista, lecz siedząca wokół okrągłego stołu orkiestra.
Po wstępnych ceremoniach kapłani i mnisi siadają na posadzce i pogrążają się w modlitwie, będącej jednocześnie medytacją. Swoje myśli skupiają na najważniejszym obiekcie w świątyni – olbrzymiej kuli z jednym okiem, symbolizującej wszechświat i Boga. – Gdy osiągniesz odpowiedni stan skupienia – szeptał z przejęciem Nguyen Bo – poczujesz na sobie Jego spojrzenie.
Każdy może być świętym
Świątynie kaodaistów są tak kolorowe i zdobne, że cudzoziemcy często porównują je do Disneylandu.
– Nie myśl w ten sposób – protestował mój przewodnik. – Tu każdy detal ma swoje znaczenie. Gdy patrzysz na Tay Ninh z daleka, widzisz katolicki kościół z dwiema wieżami. Kiedy podejdziesz bliżej – zobaczysz chińską pagodę, a przekraczając próg poczujesz się jak w buddyjskim klasztorze. Podobnie jest wewnątrz, gdzie wyznawca każdej religii znajdzie bliskie sobie symbole – Chińczyk smoki, chrześcijanin wizerunek Chrystusa, buddysta posążki bodhisatwów.
O tej różnorodności dobitnie przekonuje obraz przedstawiający trzech wielkich świętych kaodaizmu, którzy odbierają od Boga tablice Dekalogu na Trzecią Erę. Zamiast dziesięciu przykazań, wypisano na nich po chińsku i francusku cztery wspólne wszystkim religiom wartości: Bóg, człowiek, miłość i sprawiedliwość.
Postacie z portretu nie przypominały żadnego ze znanych mi świętych, więc zapytałem kim są. Otrzymałem zaskakującą odpowiedź. W imieniu ludzkości nowe przymierze z Bogiem „zawierają”: pierwszy demokratyczny prezydent Chin Sun Jat Sen, francuski pisarz Wiktor Hugo i wietnamski poeta i wizjoner Nguyen Binh Khiem (tamtejszy Nostradamus).
– Świętym może zostać każdy, kto dzięki zasługom na tym świecie odrodzi się w następnym wcieleniu jako istota duchowa – wyjaśniał kapłan. – Nie tylko skromni mnisi, lecz także sławni artyści, pisarze, a nawet politycy i dziennikarze.
Nasz świat ma numer 68
Świętość to jednak tylko etap przejściowy na drodze do nirwany. Według kaodaistów, przed jej osiągnięciem dusze mogą się odradzać na jednym z siedemdziesięciu dwóch światów. Najniżej, pod numerem 72, znajduje się piekło, najbliższa ostatecznego celu jest jedynka. Ziemia zajmuje dopiero 68 miejsce. Wyznawcy wierzą, że już na świecie numer 67 życie przeciętnej istoty jest wspanialsze niż króla na naszej planecie. By zwiększyć szanse reinkarnacji w którymś z tych lepszych światów, wielu – zwłaszcza na starość – przekazuje swoje doczesne dobra Kościołowi i osiedla się w budynkach przylegających do świątyni. W zamian otrzymują dożywotnie schronienie, wegetariańskie wyżywienie i opiekę. Reszta życia upływa im na modlitwach, rozmyślaniach, pogawędkach, a przede wszystkim na przygotowaniach do dalszej wędrówki w stronę Kao Dai – Najwspanialszego Miejsca.
tekst i zdjęcia: Kazimierz Pytko