Placebo jest równie stare jak sztuka lekarska – i wciąż działa.
Pewna Amerykanka cierpiała na chorobę Parkinsona. Kiedy zrobiono jej operację na niby (zamiast wszczepić jej do mózgu komórki produkujące dopaminę, tylko nawiercono czaszkę), tak mocno uwierzyła w skuteczność zabiegu, że… zaczęła znów jeździć na rowerze.
Cud? Nie – efekt placebo. W czasach, gdy nie znano leków na większość dolegliwości, leczono głównie na niby. Emilii Korczyńskiej, bohaterce „Nad Niemnem”, na ból głowy ordynowano proszki bromowe, a epileptykom… wycinano okrężnicę.
Już Hipokrates zauważył, że chorzy szybciej zdrowieją, jeśli są zadowoleni z tego, co robi lekarz. W ten sposób kurowano nas do połowy XIX wieku, kiedy to rozwój nauk medycznych zepchnął placebo na margines. Przełom przyszedł we wrześniu 1943 roku.
Lądujący z amerykańską armią na plażach południowych Włoch anestezjolog Henry Beecher zobaczył na własne oczy, jakie cuda potrafi czynić zwykła sól fizjologiczna, gdy nafaszeruje się ją kłamstwem.
Kiedy wyczerpały się zapasy morfiny, jedna z pielęgniarek zapewniała rannego żołnierza, że daje mu zastrzyk przeciwbólowy. Słona woda złagodziła cierpienie wojaka. Po powrocie do cywila Beecher rozpoczął więc własną wojnę – o uznanie przez świat mocy placebo.
Po łacinie znaczy „spodobam się” albo „ucieszę”. Najczęściej kojarzy się z niedziałającymi tabletkami, lecz przybiera też formy: homeopatii, akupunktury, masażu, naświetlań. Ale by wyzdrowieć, nie trzeba nawet tego.
Placebo oddziałuje bowiem nie bezpośrednio na chorobę, ale na mózg. „Lewe” leki aktywizują ośrodek nagrody i lewą korę przedczołową, czyli te części mózgu, które angażują się w czynności umysłowe wyższego stopnia (świadomą ocenę sytuacji, planowanie działań) i są esencją człowieczeństwa.
Wystarczy więc niewielki impuls – np. zapach medykamentów – żeby mózg zaczął „programować” nasz organizm na zdrowienie.
– Działanie zastrzyku z roztworu soli fizjologicznej można porównać do picia wody z cudownego źródła – mówi Barbara Dolińska, autorka wydanej właśnie książki „Placebo”. Szklanka wody nie sprawi oczywiście , że zniknie nowotwór.
„Lewe” leki sprawdzają się przede wszystkim w leczeniu chorób, które mocno zależą od stanu naszego ducha: łagodzą ból (a różnice w działaniu morfiny i placebo są tym mniejsze, im jest on silniejszy), leczą depresję i lęk, chorobę Parkinsona, reumatyzm czy wrzody żołądka.
W 117 badaniach z placebo skuteczność jego działania sięgała od 0 do 100 procent; bywało nawet, że cukier puder działał lepiej niż lek. Ale nigdy nie zdarzyło się to w Brazylii. Tam i tylko tam placebo nie działa.
Za to zaskakujące efekty przynosi w Australii, gdzie „lewe” proszki uśmierzają ból nawet tym, którzy wiedzą, że dostają „fałszywkę”. Badacze tłumaczą to różnicami kulturowymi.
Zauważają też, że lekarze przywiązują zbyt małą wagę do nastawienia pacjenta. Dlatego przegrywają z uzdrowicielami i szamanami, którzy serwują nam najczystsze placebo. Oni potrafią nas przekonać, że w ludzkim ciele drzemie tajemna moc samouzdrawiania.
Które leki nas kręcą?
O tym, które leki uważamy za skuteczne, decyduje nie tylko sposób ich zażywania (zastrzyki działają lepiej niż tabletki), dawkowanie (im częściej i więcej, tym lepiej), ale również nasze wrażenia zmysłowe. Dlatego bardziej ufamy medykamentom z widoczną nazwą.
Stawiamy na te, które budzą wyraziste skojarzenia (jak Viagra – odwołująca się do witalności). Ważny jest też kolor. Pigułki różowe, według badań uniwersytetu w Bombaju, uważamy za słodsze niż czerwone, żółte wydają się nam słone, białe i niebieskie – gorzkie, a pomarańczowe – kwaśne.
Na podstawie koloru tabletek wnioskujemy też o ich działaniu: czerwone mają pomóc natychmiast, żółte wspomagają działanie antydepresantów, zielone „wzmacniają” leki na uspokojenie, białe korzystnie wpływają na żołądek.
Leszek Lato
fot.shutterstock.com