Gdybym tego sam nie przeżył, pewnie nigdy nie uwierzyłbym w tę opowieść. A jednak na moich oczach zdarzył się cud. Indiański cud. W ogromnym tropikalnym lesie, w dorzeczu rzeki Orinoko.
Najlepiej umyci ludzie świata to Indianie żyjący w tropikalnych gęstwinach. I choć żałujemy ich z powodu warunków, w jakich żyją, na prawdę to oni górują nad nami pod względem higieny. Drugim powodem współczucia jest nasza medycyna i złudne poczucie bezpieczeństwa, które nam dają lekarze, szpitale i apteki. O tym, jak bardzo się mylimy, przekonałem się na własne oczy, kiedy wylądowałem na małej polanie w dżungli, niedaleko wioski Indian Makiritare.
Jej mieszkańcy ze współczuciem patrzyli na nas, białych, męczących się w przepoconych i lepiących się do ciała ubraniach. Istotnie, noszenie spodni, koszul i butów nie miało wiele sensu w dżungli o 100-procentowej wilgotności, przy 30-stopniowym upale. Indianie poruszają się nago. Ale dzięki temu mają zawsze umytą, jędrną i zdrową skórę. Nie grożą jej infekcje, grzybice, uczulenia. Dlaczego? Las, a właściwie dżungla ociekająca wodą jest najlepszą gąbką świata. Choroby? Tak, i one się zdarzają, ale świadomość, że szpital i apteka odlegle są o 30 dni czółnem u nikogo nie powoduje paniki. W zasadzie
wszystko jest na miejscu.
Jednym z członków naszej ekipy był 30-letni Wenezuelczyk, Roberto Torcado. Zabraliśmy go ze sobą, mimo iż był niepełnosprawny. Jego lewe ramię zwisało bezwładnie. Pozornie, jak mówił, było zdrowe – normalnie ukrwione, nieźle umięśnione, odczuwało ból i dotyk. Jednak Roberto nie mógł go unieść, a palcami poruszał z wielkim trudem.
Któregoś wieczoru, gdy atmosfera między nami a Indianami stała się bardziej zażyła, jeden z nich zapytał Roberta: – Dlaczego z tym chodzisz? – wskazując jego ramię zawieszone na temblaku i mówiąc tonem, jakby myślał, że Roberto celowo się nie leczy.
– To choroba – wyjaśnił Roberto. – Od kliku lat leczę się u wszelkich możliwych lekarzy, brałem setki zastrzyków, stosowałem różne naświetlania, masaże, łykałem tony pigułek – i nic. Myślisz, że nie chcę być zdrowy? – zadał retoryczne pytanie.
– W takim razie idziemy do curandero – oznajmił Indianin o imieniu Pira. – Jutro jest nów księżyca i Sebastiano będzie leczył. Nie jedz do jutra tłuszczu ani soli – zastrzegł.
Roberto nie miał nic do stracenia. Jednak ponieważ zalecenie Piry uznał za rodzaj magicznego przygotowania, zlekceważył je i zjadł na obiad konserwę wieprzową.
Towarzyszyłem mu wieczorem, gdy Pira prowadził nas do chaty lekarza. Zastaliśmy tam jeszcze dwóch chorych. Sebastiano był mężczyzną w średnim wieku. Posadził pacjentów na matach i do trzech czarek z tykwy nalał ciepłego naparu z większego naczynia.
– Wypijcie to! – polecił.
Spojrzeliśmy z Robertem po sobie.
Co to za leczenie?!
Na każdą dolegliwość taki sam napar? I nie zainteresował się nawet, co komu dolega? Tymczasem Sebastiano uprzedził: – Wasze ciała zamienią się w gumę i będzie wam zimno.
Roberto odważnie wypił czarkę i otrząsnął się. – Cierpkie i gorzkie – mruknął. – Smak jakby korzeni... Po chwili zerwał się, wybiegł i zwymiotował tuż za progiem chaty.
Wróciwszy oznajmił: – Poszła cała wieprzowina!
– Miałeś nic nie jeść – upomniał go Sebastiano. – Zmarnowałeś wywar! Daj rękę – ujął przegub Roberta i sprawdził puls, po czym dał mu do wypicia drugą porcję wywaru. Następnie zapalił cygaro o słodkawym zapachu i dymem, puszczanym z ust i nosa, jął okadzać swych chorych.
Po 20 minutach Roberto szepnął do mnie, że jest mu zimno i zaczął dygotać. Dotknąłem jego ręki, była lodowata. Zaczął się pocić – spływały z niego olbrzymie krople. Koszulka przemokła jak ścierka, kilka razy pomagałem mu ją zdejmować i wyżymałem za chatą. Dwaj Indianie, fioletowi z zimna, po prostu siedzieli nago.
Po północy, gdy już sen mnie zmorzył i drzemałem pod ścianą, Roberto obudził mnie, mówiąc, że zimno minęło, chociaż miał halucynacje. Potwierdziły się też słowa Sebastiana, ciało miał jak z gumy. Nie mógł ustać na nogach, bo gięły się pod nim i plątały, jakby był pijany. Zresztą cały czas przelewał mi się przez ręce, gdy próbowałem go podtrzymywać, jakby był workiem ze skóry, pozbawionym szkieletu.
Sebastiano pozwolił zabrać go do obozu i tam położyć jeszcze na dwie doby, aż miną wszystkie nieprzyjemne objawy. Z pomocą Piry zaniosłem bezwładnego Roberta do jego namiotu, rozbitego na skraju pasa startowego. Wcisnęliśmy go do śpiwora.
Zaniepokojony tym wszystkim, rozważałem odesłanie Roberta samolotem do najbliższego szpitala. Jednak Pira zaklinał się, że nic mu nie będzie i że trzeba być cierpliwym. – Jeśli coś mu tam dadzą, wtedy może umrzeć – powiedział. Ten argument zwyciężył.
Trzeciego dnia o świcie, jeszcze w porannym mroku, ktoś rozsunął zamek błyskawiczny mojego namiotu i złapawszy za nogi, wywlókł mnie na mokrą trawę. Był to Roberto.
– Człowieku! – darł się jak opętany – Popatrz, jestem zdrowy, moja ręka znów działa!