„Ma pan raka – powiedział lekarz. Załamałem się. Ale po miesiącach leczenia zrozumiałem, że ta choroba przyszła do mnie, abym nauczył cieszyć się życiem.”
Tak słynny włoski reporter Tiziano Terzani napisał tuż przed śmiercią.
Terzani właściwie całe swoje życie zawodowe spędził w Azji. Zakochał się w tym kontynencie, gdy był jeszcze kimś zupełnie innym – młodym pracownikiem znanej włoskiej firmy Olivetti. Pewnego dnia został wysłany służbowo do Japonii, skąd wrócił kompletnie odmieniony. Porzucił pracę urzędnika. Rozpoczął studia sinologiczne i zaczął pisywać do gazet.
W 1971 roku przeniósł się na stałe do Singapuru, już jako zawodowy reporter. Przez lata był korespondentem niemieckiego tygonika „Der Spiegel”. Pisywał też do „Corriere della Sera” i „La Repubblica”. Był w Azji wszędzie tam, gdzie coś się działo. Relacjonował wkroczenie wojsk Wietkongu do Sajgonu w 1975 roku, wejście Czerwonych Khmerów do Phnom Penh, masakrę na placu Tiananmen…
Stał się jednym z najznakomitszych dziennikarzy specjalizujących się w sprawach Wschodu. Ryszard Kapuściński mawiał, że reportaże Terzaniego można czytać jak poezję.
Chińskie grzyby i rtęć na nowotwór
Rak, jak to zwykle bywa, uderzył we włoskiego dziennikarza znienacka. – Wiadomo, zdarza się to wielu ludziom, ale nigdy się nie myśli, że może się to przytrafić właśnie nam – tak Terzani wspominał pierwsze chwile po otrzymaniu diagnozy. Oczywiście próbował się leczyć. Najpierw poddał się agresywnej terapii konwencjonalnej. Eksperymentowano na nim, łącząc najnowocześniejsze metody leczenia nowotworów. Ale terapia nie przyniosła efektów. Zdesperowany Terzani sięgnął wtedy do medycyny alternatywnej: tybetańskiej i chińskiej. Zażywał chińskie grzyby, pił rtęć i spotykał się z cudotwórcą, który leczył chorych sproszkowanymi metalami w duchu ajurwedy.
Bezimienny wstępuje do aśramy
Jednak i kuracja alternatywna nie przynosiła oczekiwanych efektów. Zniechęcony Terzani odmówił w końcu picia krowiej uryny jako kolejnego cudownego sposobu leczenia. Jednocześnie odkrył, że już nie zależy mu tak bardzo na wyzdrowieniu za wszelką cenę. I że chce jak najlepiej przeżyć ten czas, który mu pozostał. Wbrew namowom znajomych i rodziny ruszył na ostatnią włóczęgę po Indiach, Tybecie, Filipinach, Tajlandii. Czyli po świecie, który tak kochał. Tak powstała książka „Nic nie zdarza się przypadkiem” – relacja z podróży, być może najtrudniejszej w jego życiu. – Uświadomiłem sobie, że już nie o wyleczenie ciała chodzi, ale o uzdrowienie duszy – opowiadał podczas jednego z ostatnich wywiadów.
„Święte księgi, guru, religie są przydatne, ale tak jak windy, które pozwalają oszczędzić siły. Ostatni fragment drogi, ta drabinka prowadząca na dach (…), trzeba przejść na piechotę, samotnie” – pisał.
Terzani przyjął imię Anan (Bezimienny) i na trzy miesiące wstąpił do aśramy w Kerali, gdzie pobierał nauki od nauczyciela wedanty. Pozwoliło mu to zrozumieć duchowość Wschodu. Po drodze opuściły go lęki, pokonał dręczące go demony. Wyszedł zmieniony, skupiony niemal wyłącznie na duchowym aspekcie życia. Potrafił godzinami kontemplować płynące po niebie chmury. Był to czas, gdy już pogodził się z losem. I gdy zrozumiał, że najważniejsza jest harmonia ze światem oraz z samym sobą.
Zaakceptować to, co nieuchronne
Na ostatnich spotkaniach z dziennikarzami siadał po turecku jak starodawny mnich z zagubionego w górach klasztoru. W białej szacie, z długą brodą i związanymi z tyłu włosami opowiadał, jak odzyskiwał równowagę.
– Nie ma jin bez jang, nie ma białego bez czarnego ani przyjemności bez bólu. Kultura Zachodu całkiem o tym zapomniała. Nie akceptujemy tego, że w naszym życiu może być miejsce na cierpienie. Stąd zastrzyki, środki przeciwbólowe, narkotyki, które chcą ukryć prawdę o tym. A przecież tylko uświadamiając sobie cierpienie, można w pełni doświadczyć przyjemności i zaakceptować to, co nieuchronne – tłumaczył. – Dopiero wtedy jesteśmy w stanie przygotować się na ten ostatni krok w życiu bez żalu.
Ostatnia podróż Terzaniego nie ma szczęśliwego zakończenia. Słynny włoski dziennikarz zmarł w 2004 roku, w wieku 66 lat.
„Tak kończą się bajki, które są poza czasem, nie zaś historie życia, które czas trawi. Poza tym kto decyduje, co jest szczęśliwe, a co nie? I kiedy? Koniec końców cała ta choroba, którą opisałem, była dobrem czy złem? Była, i to jest ważne. Była, i tym samym mi pomogła, ponieważ bez choroby nigdy nie odbyłbym tej podróży, nie postawiłbym sobie tych pytań, które – przynajmniej dla mnie – były ważne” – napisał w swej książce.
Monika A. Utnik
Ina Lenkiewicz