Był 22 grudnia 2003 roku. Zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam znajomy głos pani Izy – szefowej schroniska dla zwierząt: „Pani Doroto, mamy wyrzuconego z samochodu pekińczyka. Niech pani go weźmie, bo tu, w tym tłumie psów, biedak się zmarnuje”. „Dobrze – odpowiedziałam. – Ale jak go odbiorę? Dziś muszę być w telewizji na wigilijnym spotkaniu u dyrektora”. Dla pani Izy jednak nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli chodzi o psy.
DOROTA SUMIŃSKA doktor weterynarii, prowadzi popularne programy radiowe i telewizyjne o zwierzętach |
Weszłam do pięknie przystrojonej sali, roztaczając wokół zapach lisiej fermy. Ale o dziwo nikt się nawet nie skrzywił. Wszyscy uśmiechali się do nas przyjaźnie i podziwiali „salonowe” zachowanie mojego nowego przyjaciela. Po uroczystości wróciliśmy do domu. W samochodzie pies zachowywał się naprawdę wzorowo. Pomyślałam wtedy, że pani Iza nie tylko kocha psy, ale też ma prawdziwy dar przekonywania potencjalnych opiekunów o trafności ich wyboru. Przez telefon dowiedziałam się, że pekińczyk ma wprost anielskie usposobienie, a na dodatek jest już wykastrowany. No cóż... Ja wzięłabym go nawet, gdyby był najbrzydszym z psich nieszczęść. Ale może pani Iza jeszcze tego nie wiedziała?
Pomimo schroniskowego zapachu moje psie stado przyjęło „nowego” niezwykle uprzejmie. Piesek zaś zaczął nieśmiało badać teren. Wyglądało to dość dziwnie i już po chwili byłam pewna jednego: on jest kompletnie ślepy! Poruszał się bardzo ostrożnie na przygiętych, krótkich i krzywych nóżkach, robiąc coraz to większe kręgi.
Pół godziny później domniemany kastrat zaczął starannie obsikiwać wszystkie sprzęty. Potem zaś usiadł przy nogach mojej mamy i rozpoczął kanonadę godną artylerzysty z prawdziwego zdarzenia. Puszczał tak wonne i głośne bąki, że nie miałyśmy wyboru: musiałyśmy dać mu
na imię Bombardier.
Bombik bardzo szybko z anioła zmienił się w diabełka. Celem jego ataków stała się szyja ogromnego (ważącego prawie 80 kilo) psa Ciapka. Kilka razy dziennie Ciapuś maszerował z uwieszonym na podgardlu, warczącym kłębkiem wełny. Prosiłam: „Bombik, przestań, bo on w końcu straci cierpliwość”. Nie stracił. Znosił to kilka lat. Kiedy Bombik poczuł się pełnoprawnym członkiem rodziny, zupełnie przestał się hamować. Warczał i podgryzał każdego, kto nie był tego samego zdania, co on. Miał szczęście, że cała moja rodzina należy do przyzwoitych i nikt nie robił mu wyrzutów
– przez wzgląd na kalectwo. Psy znosiły jego napady złości, a koty tylko czasem pacnęły go po nosie, gdy natarczywie śledził ich kroki.
Lecz mimo wielu mankamentów Bombik dał się lubić. Kiedy miał dobry humor, stawał się czuły i całuśny. A już najbardziej rozkoszny był, gdy przychodzili goście. Jego niewidzące oczy nabierały wtedy wyrazu niewinnej uległości i zdziwienia. Każdemu dawał się brać na ręce i wdzięczył się jak panienka. Nigdy nie warknął ani nawet się nie skrzywił.
„Jaki cudowny charakter ma ten piesek” – mówili goście, tuląc uległą jak baranek kulkę z futra. Nie wiedzieli biedacy, że gdyby tylko zostali kilka dni dłużej i Bombik uznałby ich za domowników, milutki pluszak zmieniłby się w potwora.
Ale, co tu dużo gadać, pokochałam go tak samo, jak inne moje psy i koty. One też go pokochały i kiedy Bombardier zachorował na niewydolność nerek, na wszystkich padł blady strach. Bombik tracił powoli swój wojowniczy charakter. Przestał zagryzać Ciapka, tropić koty i warczeć na mnie, gdy za bardzo kręciłam się na kanapie. Wierzcie lub nie, ale wszystkim zaczęło brakować tych jego wiecznych awantur. W domu zrobiło się smutno. Kilka miesięcy temu Bombik odszedł na zawsze.
Tuż przed śmiercią bardzo chciał się do mnie przytulić. Nosiłam go na ręku i przemawiałam czule. Spojrzał na mnie po raz ostatni z wyrazem zdziwienia swoimi niewidzącymi oczyma i przeniósł się do lepszego świata. Tęsknię za nim.