Kręcą całą wsią. Organizują festyny i sylwestrowe zabawy. Odrestaurowały zabytkowy cmentarz i okoliczne kapliczki. A wszystko zaczęło się od remontu świetlicy i zwykłych babskich pogaduszek.
Kobieta potrzebuje towarzystwa innych kobiet. By gadać, płakać i śmiać się. Kiedyś na wsiach po robocie wspólnie darły pierze, przędły wełnę, kisiły kapustę, śpiewały. W miastach plotkowały przy kawie i mniej wytwornie w izbach czeladnych. Dziś o taką wspólnotę trudniej. Miastowi płacą za nią kupę pieniędzy. Za tańce w kręgu, śpiewy i rozmaite gimnastyki. Na wsiach o wspólnotowego ducha łatwiej. Wystarczą dobre chęci, by się skrzyknąć i robić coś dla siebie i dla innych. Tak jak bordziłowianki. Jest rok 1999. Bordziłówka Stara niedaleko Białej Podlaskiej to 380 mieszkańców i jedna szkoła – podstawówka. Ewa Kulińska, pielęgniarka, ma jedno dziecko w drugiej klasie, drugie – wkrótce pójdzie do pierwszej. I nagle informacja: w całej Polsce likwidują małe szkoły. Tę w Bordziłówce też. Ewa jest załamana. Jak tu wozić maluchy taki szmat drogi do gminnej podstawówki? Poza tym – myśli – szkoła we wsi łączy wszystkich. Matki się spotykają, robią wspólnie imprezy, współpracują z nauczycielami. Wokół szkoły kwitnie życie, działa Koło Gospodyń Wiejskich. I tę duszę wsi mają zamknąć?
Dziewczyny piszą projekt
Inne bordziłowskie kobiety też się z tym nie godzą. Idą do Ewy i proszą: może poszłabyś do gminy i posłuchała, co tam mówią o naszej wsi. Ewa idzie i słucha. Szkołę i tak zlikwidują, ale w pielęgniarce budzi się duch społecznikowski. Staje do wyborów samorządowych, wygrywa, zostaje radną (jest nią już trzecią kadencję). I myśli: a może by tak wyremontować świetlicę budowaną jeszcze za dziadków? Tę z przegniłymi oknami i podłogą pełną dziur.
Ale nie od razu dojrzewa, żeby coś z tym pomieszczeniem zrobić. Najpierw chodzi i wraz z innymi kobietami narzeka: chciałybyśmy mieć miejsce do spotykania się. I wtedy z Grabanowa z Ośrodka Doradztwa Rolniczego przyjeżdża Kasia Karmasz. Pyta: „A co wy same zrobiłyście, żeby było lepiej?”.
– I to jedno pytanie, jak policzek, zmobilizowało dziewczyny do działania – wspomina Ewa Kulińska, drobna, szczupła blondynka, szefowa stowarzyszenia Otwarta Wieś.
Przy pomocy pani Kasi Karmasz bordziłowianki piszą projekt „Nasz sposób na biedę na wsi”. Wyszczególniają, że potrzebne im pomieszczenie na spotkania. W 2001 roku dostają 10 tysięcy złotych. A potem jeszcze 20 tysięcy na założenie stowarzyszenia od Brytyjskiego Funduszu Know How.
– Oniemiałyśmy, taka to dla nas była suma! Normalnie, nie wiedziałyśmy, co z takimi pieniędzmi robić – wspominają dziś.
Ale szok trwał tylko chwilę. Potem przyszło działanie: remont. Sanitariaty, zaplecze kuchenne, zakup naczyń na przyjęcia. Poszło.
Zapomnieć o bożym świecie
Spotykają się tak raz w miesiącu, czasem rzadziej. Żeby oderwać się od codzienności, żeby zapomnieć o zmartwieniach. Przy kawie, herbacie i ciastach własnoręcznie upieczonych.
Dlaczego przed laty tak bardzo chciały wyremontować świetlicę? No przecież, żeby uciec z domu, od codziennej krzątaniny. Nagadać się ze sobą, podzielić doświadczeniami, wymienić przepisami kulinarnymi. I co najważniejsze razem się pośmiać.
– W świetlicy czas nikogo nie goni. Zawsze są te pogaduchy, śmiechy, nawet śpiewy. Często nawet się nie obejrzymy, a już godzina 22. Integrujemy się, bo gadamy. Tak rodzą się kolejne pomysły. Owszem, czasami poplotkujemy, na zasadzie – co nowego u kogo słychać. W świetlicy możemy sobie pozwolić na luksus bycia sobą. Świetnie się czujemy w swoim towarzystwie. Celina, no sama powiedz, ile dla nas znaczą te spotkania – Ewa Kulińska zwraca się do nestorki i przewodniczącej KGW. Jest na emeryturze. Wszystkie wnuki odchowała, wreszcie poszły do przedszkola i teraz oprócz pracy w gospodarstwie i w domu, ma czas na działanie dla ludzi.
– Człowiekowi potrzebna wspólnota, człowiek czasem musi zapomnieć o bożym świecie – przytakuje Celina.
„Zapomnieć o bożym świecie”, czyli o problemach, chorobach, nieszczęściach. Bo niejedna z nich taki bagaż za sobą wlecze. Na przykład Ala. Jest pielęgniarką. Oprócz tego pracuje w dużym gospodarstwie agroturystycznym, a ostatnio przy konającym na raka ojcu. Albo Jasia – sześć lat opiekuje się mamą, z którą nie ma żadnego kontaktu. Wszystkie jej dzieci są w wieku szkolnym, ale czas na spotkanie zawsze znajdzie.
Smutki przeżywają po swojemu. A w świetlicy czują, że nie są same. Nie dziwne więc, że na spotkaniach nie gadają na trudne tematy, nie biadolą. Wolą się pośmiać, nawet same z siebie się śmieją.
– Ewelina, pamiętasz, jak dałaś plamę, jak wybuchnęłaś śmiechem, grając babcię? A ostatnio zapomniałyście tekstu i improwizowałyście – zaśmiewa się Ewa.
Któraś przyniosła zdjęcia. Krążą z rąk do rąk. Kobiety szepczą między sobą. Wspominają tylko wesołe chwile. Z choinek, festynów, sylwestrów urządzanych własnym pomysłem. Zdjęcia nie kłamią: dla mieszkańców wsi i okolicy te festyny, te przedstawienia, te bale są ważne i potrzebne.
Karaoke dla całej wsi
– Te spotkania i imprezy, które przygotowujemy, to u nas jedyna rozrywka. Na wsi nie ma kina, teatru, klubu. Sama w kinie ostatnio byłam ze 20 lat temu – mówi Ewa. – Dla mnie samej organizowanie życia towarzyskiego Bordziłówki jest jak łyk świeżego powietrza. Lata pracy społecznej sprawiły, że uwierzyłam w siebie, wyrosłam z kompleksu kobitki z małej wsi. Wiem, że coś potrafię. Mam ogromną satysfakcję, widząc efekty tego, co robię, widząc, jak świetlica pięknieje i wzrasta z każdym rokiem.
Dwa razy w roku odbywają się tu przedstawienia oparte na autorskich tekstach związanych z życiem wsi. Raz z okazji choinki połączonej z Dniem Babci, drugi raz z okazji festynu na powitanie lata. Bohaterowie: pan sołtys, pani sklepowa, pan listonosz, pani mleczarka. Dzieci chętnie się za nich przebierają. Na spotkaniach w świetlicy układa się słowa piosenek: „nasz sołtys Stefan to chłop morowy, do pomocy zawsze gotowy”. A strażacy to „fajne chłopacy”. W Ochotniczej Straży Pożarnej są ojcowie, synowie pań ze Stowarzyszenia. A przy organizacji imprez harują po równo z nimi. Ostatnio na festynie było przedstawienie – przestroga dla tych, co to za bardzo lubią zupę chmielową, czyli wspomnienie z ubiegłorocznego festynu.
– No, bo czasami popiją mężowie, czasami synowie, ale festyn jest fajny. Są tacy ludzie, co nigdzie nie chodzą, a jak jest festyn, tańcują, śpiewają, jedyna ich rozrywka – wylicza Ewa Kulińska. A ponieważ we wsi dużo kawalerów, na festynie urządza się też randkę w ciemno. Były także pokazy mody, a ostatnio pokaz sukien ślubnych: matki sprzed 40 lat i córki z tego roku. Przedstawienie „Tydzień z życia rolnika”, co to codziennie świętował. Karaoke dla całej wsi. Wersja na ludowo, żeby dotrzeć do starszych. Śpiewał ksiądz, a na grzebieniu grał listonosz. A dwa lata wcześniej była „Szansa na sukces”.
Nawet z Białej Podlaskiej ludzie na te festyny przyjeżdżają. Stali bywalcy ciągną też z Lublina. Przedstawienia, śpiewy brzmią tak głośno, że w okolicy każdy wie, gdzie Bordziłówka Stara. Są przejażdżki bryczką, kiełbaski i piwo. No i niezrównany smalec z ogóreczkami. Ale też nie brakuje poważnych wykładów na tematy ekologiczne, zdrowej żywności, bezpieczeństwa w rolnictwie, produktu regionalnego. No i mierzenie ciśnienia krwi i poziomu cukru – tym zajmują się pielęgniarki Ewa i Ala.
– Nasza Bordziłówka to i do tańca, i do różańca. Jak trzeba się modlić, to się modlimy, a jak tańczyć, to tańczymy. Zrobiłyśmy dobrą robotę dla całej społeczności – powiada Ewa Kulińska.
– Zamiast siedzieć przy telewizorze, wyszłyśmy do ludzi.
Ocalić od zapomnienia
I dzięki temu świetlica naprawdę żyje. Odbywa się w niej święcenie potraw przed Wielką Nocą, w październiku zmawia się różaniec, Drogę Krzyżową odprawia w Wielkim Poście.
Tu odbywają się też wybory, a kiedyś na głosowania trzeba było jeździć do gminy. Poza tym wesela, komunie, chrzciny, stypy.
Trzy lata temu w świetlicy kobiety ćwiczyły aerobik.
– Ale było fajnie! – błyska okiem Ala. – Tylko że zimą część towarzystwa się pochorowała. Latem nie ma na gimnastyki czasu. Są żniwa i generalnie kupa roboty.
Z inicjatywy Stowarzyszenia Otwarta Wieś odbywają się rozmaite szkolenia. U Ali było wikliniarstwo.
– Niełatwo pleść, ale jak rózgi się dobrze namoczy, nawet to idzie – śmieje się Ala. – Mam też w domu wyroby z warsztatów garncarstwa i malarstwa.
Ania brała udział w szkoleniu dla ducha: kształtowanie i rozwój osobowości. Jak się zaprezentować, jak unikać stresu.
– To był prawdziwy relaks – wzdycha.
Inne panie chwalą się wycinkami z lokalnej prasy – ich działalność stała się znana. Z pomocą strażaków i księdza przeora z zakonu paulinów odremontowały kapliczki i stary cmentarz.
Wzięły też udział w projekcie „Ocalmy od zapomnienia”. Starsze kobiety opowiadały młodszym, jak to kiedyś żyło się: biedniej, lecz weselej, jak na każdym kroku tworzyło się przyśpiewki, a wieś była prawdziwą wspólnotą.
– Nasze babcie na spotkaniach z koleżankami przędły wełnę. My tutaj w świetlicy co najwyżej ukręcimy sobie kwiatka z bibuły – śmieje się Ewa Kulińska. „Ocaliły od zapomnienia” obrzędy religijne związane z Bożym Narodzeniem. Spisały je. Jakby na potwierdzenie, w tamtym roku dzieci wystawiły jasełka dla całej parafii w Sanktuarium Maryjnym w Leśnej Podlaskiej. Wyszło cudnie: naturalna dekoracja, w tle szopka, świetna akustyka. Ludzie płakali.
Bo żadna nie odmawia
W sali zimno. Pełga tylko mały płomyk gazowego pieca.
Kobiety schodzą się powoli, w końcu w małym pomieszczeniu jest ich prawie dwadzieścia. Młode podają z kantorka krzesła starszym. Młode, czyli gimnazjalistki, uczennice technikum, jedna studentka.
– Wolimy te spotkania niż siedzenie przy komputerze. Tu jest fajnie, panie takie otwarte i postępowe. Można się pośmiać i powygłupiać – tłumaczy licealistka Ola.
Ewa cieszy się, że będzie kto miał kontynuować wspólnotowe dzieło matek. Tak jak matki kontynuują dziś dzieło swoich matek. Bo młode bordziłowianki zachęcone popularnością imprez, rwą się do organizowania. Urządzają na przykład świetne zabawy sylwestrowe. Są po szkołach gastronomicznych. Jedzenie robią świetne, całonocne szaleństwa odbywają za symboliczne pieniądze. A kiedy na ostatnim świetlicowym spotkaniu zadeklarowały, że uzupełnią kronikę stowarzyszenia i jeszcze bardziej zaangażują się w jego działalność, Ewie Kulińskiej znów urosło serce.
– To cała satysfakcja. Moje działania nie pójdą na marne – mówi wzruszona. Przyznaje, że jej samej działanie dodaje jej chęci do życia. Uwierzyła, że może robić coś więcej niż pranie, gotowanie, sprzątanie.
– Kto kiedyś słyszał o Bordziłówce Starej? A dziś nasza mała wieś jest postrzegana jako kulturalnie rozwinięta. Wiem, że bez ludzi, którzy mnie otaczają, nie zrobiłabym nic. Ale jak trzeba coś zrobić, dzwonię po dziewczynach i żadna nie odmawia.